Historia mojej decyzji – czyli jak doszło do tego, do czego doszło

Od miejsca, w którym pomysł o wyjeździe zakiełkuje w głowie, do punktu, gdzie stawiamy na taśmie walizy do odprawy, znajduje się dłuuuga droga… kręta… dziurawa…  pełna ślepych uliczek. I to wcale nie tylko czynniki organizacyjne odpowiadają za taki stan rzeczy. Głównym winowajcą jest tu głowa… 90% to właśnie ta nieszczęsna psychika. A przynajmniej u mnie tak było. Pozdrawiam wszystkich psychologów, po fachu! 😉

To będzie długi post. Opiszę 2-letni proces decyzyjny, bo przecież nic nie może pójść łatwo!  🙂

Etap 1 “Pojechałabym”

Zawsze chciałam sobie pomieszkać za granicą, ale też zawsze chciałam polecieć w kosmos i mieć figurę modelki. I co? I nic właśnie… Co prawda nie stąpam twardo po ziemi, ale też nie ważę tyle, żeby zwiał mnie wiatr… do tego kosmosu chociażby… Dlatego kategorii pod tytułem “Zawsze chciałam…” nie będę traktować jako tego nasionka, które rozpoczęło kiełkowanie pomysłów.

Start wyznaczam na marzec 2016. Zaczęłam wtedy namiętnie przeglądać blogi o Nowej Zelandii. Dowiedziałam się, że istnieje taki program jak Working Holiday Visa, który pozwala na roczny pobyt i pracę w NZ. Tyle się tego wszystkiego naoglądałam i naczytałam, że też mi się zachciało takiej przygody.

Etap 2 “Może urlopik?”

Z zachciankami to jest tak, że jak się pojawią, to chcemy je jak najszybciej zrealizować. Parcie jest mocne. Jak chce mi się słodkiego, to nie ma zmiłuj.

Ale z zachciankami jest też tak, że jak się je oleje, albo nie zrealizuje dość szybko, to zanikają. Tego wtedy jeszcze nie wiedziałam.

– Jadę!

– Ale co z pracą?

– Oj tam praca, jadę!

– A co jak nie znajdziesz lepszej? Tak Ci źle?

– Hm… no może.. ale…

– A Mama? Znajomi? Całe Twoje życie tutaj?

– … W sumie racja… to pojadę na dłuższe wakacje! Może uda się dostać 2-miesięczny urlop!

– I to jest myśl!

(dialog spisany na podstawie rozmów, jakie przeprowadzałam sama ze sobą)

Kwiecień – Sierpień 2016 : w tym okresie żyłam decyzją: “Pojadę do Nowej Zelki na dłuższe wakacje! Teraz założę kopertę i zacznę zbierać kasę na objazdowe wojaże”.

Etap 3 “Jadę na STO PRO! “

Wrzesień 2016 – tu pojawił się jakiś egzystencjalny kryzys, już nawet nie pamiętam co się zadziało. W każdym razie, postanowiłam, że nie wytrzymam tu dłużej i jadę na rok do Nowej Zelandii, na tę wakacyjną wizę i nie ma to tamto. Mamo jadę! Trzeba było tylko poczekać do lutego, wygrać wizę, na którą chrapkę ma więcej osób niż jest miejsc i jedziemy! Postanowione, nie ma co dumać i się namyślać.

Heh.

Między wrześniem, a lutym, znajduje się jakieś 5 miesięcy. Mało / niemało zależy od perspektywy. Z punktu widzenia moich planów to dużo, a biorąc pod uwagę jeszcze moją chwiejną decyzyjność w tej sprawie, to już kanion. No ale przecież tym razem decyzja taka poważna, to się nie zmieni, nie? W lutym będę się martwić. A tymczasem przez najbliższe miesiące nie będę zgłębiać tematu, tylko pożyję sobie spokojnie, przecież najtrudniejsze – decyzja, zostało już podjęte.

Mamy luty 2017.

Wiza? A niee, gdzie tam. Szaleństwo takie. Nie wiem co ja sobie myślałam. Przewracać tak życie do góry nogami. Z resztą, raczej już chyba za stara jestem na takie ekscesy.

I tak wielki plan wyblakł, jak coś pozostawione za długo na słońcu, np. takie plastikowe krzesło. Głębokie. Wiem.

I w ten sposób wracamy do:

Etap 2 “Może urlopik?”

Pojechałabyś na ten rok, wróciłabyś i co dalej? Pracy trzeba byłoby szukać, a co jakbyś nie znalazła? Siedź na 4 literach i nie marudź. Inni mają gorzej. Urlopik styknie.

Etap 2 był ze mną gdzieś do czerwca 2017.

Etap 4 “What is life?”

W czerwcu 2017 nie było już prawie nic. Dramatycznie rzecz ujmując. Koperta na wycieczkę bardziej chudła niż grubła. Przeglądanie miejscówek do odwiedzenia, też poszło w zapomnienie. W tym momencie uznałam, że otrzymanie nawet dłuższego urlopu graniczy z cudem.

Rozpoczęłam kopanie psychicznego dołka. W kółko to samo, stagnacja, a z drugiej strony strach przed zmianą. Praca/dom/praca/dom, czy jest w tym życiu coś więcej? Światełko w tunelu co chwilę gdzieś gasło. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że mam zapału do życia mniej więcej tyle, co taka leżąca rozgwiazda, czekająca na niewiadomo co. A może się mylę? Może rozgwiazdy prowadzą bujne życie, w którym z ekscytacją planują miejsce swojego kolejnej poleżanki?

W natłoku tego wszystkiego, znalazłam jedyne słuszne wyjście z sytuacji: Przebranżowienie się i nauka programowania!

Wspominałam coś o zapale, zapałkach i jak to u mnie wszystko wygląda? (w pierwszym poście). No więc w nauce Javy wytrwałam miesiąc, to i tak dobry wynik! Niestety w międzyczasie przydarzył mi się urlop, który zniweczył mi ciągłość nauki. A wiadomo jak ciężko do czegoś wrócić po przerwie. Nie gniewam się jednak na te moje wakacje, bo to tam w końcu coś ponownie odżyło. Odżyło na tyle, że żyje nadal i za 4 dni wylatuję.

Etap 5 “A może…? A jednak…?”

Na urlop wybrałam się do Kanady, do Vancouver. Nowe powietrze oraz daleka odległość miejsca o nazwie Stagnacja, sprawiły jakby jakiś zefirek zdzielił mnie poniekąd z liścia w twarz (innymi słowy ocucił mnie nagle). Czy ja kiedyś nie czytałam o rocznej wizie do Kanady? <szybkie sprawdzenie> Tak! No to plan na życie już mam.

Zwykle, gdy opuszczam jakieś miejsce, towarzyszy mi pewien smutek, nostalgia i myśli, czy ja tu jeszcze wrócę? Tym razem tego uczucia nie miałam, bo wrócę na pewno! Wylatując, na lotnisku kupiłam sobie nawet do pracy, kanadyjski kubek, który miał mi przypominać o moim planie i pomóc wytrwać. (mamy połowę września 2017)

Zapisy do puli, z której losowane są zaproszenia do aplikowania o “wizę”, miały ruszyć na przełomie października/listopada. Czyli to jakieś 1,5 miesiąca utrzymania się w postanowieniu. Zawsze lepiej niż 5 miechów!

Etap 2 “Może urlopik?”

Żartuję!

Etap 6 “Czyny w ruch”

Pule otworzyli 3 listopada, ja wpisałam się do niej 5-tego. I co dalej? No nic. Czekamy na losowania, które miały zacząć się jakoś w styczniu. Chęci mi nie opadały, plany się nie zmieniły. Jako kolejny kroczek w przód notuję wymianę paszportu. Po krótkiej kalkulacji uznałam, że lepiej będzie wyrobić sobie nowy, bo ówczesny ważny był do 2020.

Niestety nie wszystko było w moich rękach, przecież mogliby mnie nie wylosować… i co, potem czekać kolejny rok? Tego bym nie zniosła, więc postanowiłam aplikować jeszcze do Nowej Zelki. Jak nie tu, to tam, jak nie tam, to tu. Szanse, że JAKIŚ wyjazd dojdzie do skutku – zwiększone.

Czekamy…

Etap 7 “Ruszyła maszyna po szynach ospale”

Pierwsze losowanie wiz odbyło się 8 stycznia 2018 roku. To już?! Spodziewałam się bardziej końcówki stycznia, wzorem lat poprzednich. Nie wylosowali mnie. Przez kolejne 7 tygodni cisza. Nie licząc jednego tzw. “Ghost Maila”, który mówił, że niby mam jakąś wiadomość, a żadnej nie było. Co tydzień grono ucieszonych ludków pisze “dostałam!”, “mam! udało się!”. Pozostali nieszczęśliwcy starają się rozwikłać, czy jest jakiś algorytm tych losowań. Czy może za tydzień to będę ja? Początkowo zaproszenia wysyłane były w poniedziałek od godziny 21, potem przesunęło się to na wtorek. Każdego wieczoru, owych dni, nerwowe sprawdzanie, odświeżanie. Nic, nic, nic.

Całe szczęście jest jeszcze Nowa Zelandia. Plan B. Wyścig 19 lutego (poniedziałek), godzina 22.00. Tym razem to nie losowanie, a kto pierwszy ten lepszy. 100 miejsc. Formularz przećwiczony kilkanaście razy. Błagam Cię Internetku, tylko nie padnij. W zeszłym roku padłeś, dokładnie wtedy, gdy wybiła 22.00, dobrze, że wtedy nie aplikowałam.

22.00 START! Ręce się trzęsą, lecimy. Wszelkie inne wyjadacze internetu wyłączone.

22.03 formularz wypełniony i opłacony. Poszło wyjątkowo gładko. UDAŁO SIĘ! Otwieramy whiskacza! Potem się dowiedziałam, że miejsca rozeszły się w około 4 minuty…

Teraz tylko wycieczka do Wawki na prześwietlenie płuc i witaj Nowa Zelandio.

We wtorek wieczorem spojrzałam sobie jeszcze od niechcenia na maila, sprawdzając, czy może Kanada postanowiła mnie jednak do siebie zaprosić. Ale nic. Zawód był mniejszy, bo już przecież miałam Nową Zelkę. No to koniec emocji na ten tydzień… a tak przynajmniej myślałam.

Środa, 21.02, godzina 17.50, 2 dni po “wygraniu” wizy do NZ, 7 tydzień czekania na wylosowanie przez Kanadę. Brzdąkkk. Telefon obwieszcza mi, że dostałam nowego maila. Sprawdzam. Otrzymałam informację, że na moim “kanadyjskim koncie” mam nową wiadomość. Teoretycznie mogłoby to być zaproszenie, ale w środę? I o tej godzinie? Nah. Pewnie kolejny ghost email. Sprawdzę jak wrócę do domu.

No i tak. Po powrocie do domu, okazało się, że DOSTAŁAM ZAPROSZENIE DO APLIKOWANIA. Co teraz?

Śródziemie, czy Kraina syropem klonowym płynąca?

Etap 8 “To się dzieje”

Najpierw do Kanady, a potem do Nowej Zelandii. Taki powstał plan. Mój chłopak ma taką przypadłość, że jest Nowozelandczykiem, uznaliśmy więc, że jak przyjdzie czas na NZ, to postaramy się o taką jakąś tam wizę dla partnera. Dzięki czemu nie będę musiała znowu walczyć w wyścigu o “wakacyjną” wizę.

A więc Kanada… Rozpoczął się proces kompletowania dokumentów. Złożone. Pyk, zatwierdzone! No i mogę jechać. Stresik na samą myśl dość spory. Ciągle pojawiają się wątpliwości. Czy dobrze robię? Będzie tęskno 🙁

Chęć ucieczki jednak jest zbyt duża. Góruje całe szczęście nad wszystkimi “ale”. Bilety kupione – 26.11.2018. Nie ma już odwrotu… znaczy jest, no ale bez jaj… 😛

 

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *