Rzadko się słyszy, żeby komuś znalezienie pracy przyszło łatwo. Mi, póki co, idzie tak pół na pół. Pierwsze pół oznacza, że pracę jest dość łatwo znaleźć, ale drugie pół niestety wnosi perturbacje. Czyli już niby trzymasz srokę za ogon, a za chwilę okazuje się, że w dłoni pozostały Ci tylko pióra. Czemu część pierwsza? A no bo tej stałej pracy jeszcze nie mam.
Zacznijmy od początku, czyli od tego, jakiej pracy szukam (a raczej jakiej szukałam). Jako że jest to mój taki przygodowy gap year, to chciałam znaleźć pracę bardziej na luzie, mniej angażująca szare komórki. Myślałam, że skoro już lecę na inny kontynent, to nie po to, żeby znowu siedzieć w biurze (haha zgadnijcie, gdzie teraz pracuję). Na pierwszy cel obrałam sklepy.
Miałam stworzonych parę wersji swoich CV (tutaj nazywa się to Resume) – tych na te podstawowe prace i w razie “w”, na te mądrzejsze 🙂 . Poszukiwania rozpoczęliśmy piątego dnia naszego pobytu w Van. Poszliśmy na miasto, aby wręczać aplikacje osobiście. Tutaj jest wszystko zorganizowane o tyle fajnie, że prawie co trzeci sklep, ma wywieszony plakat lub przyklejoną naklejkę z napisem “Now Hiring!, “Apply now”, więc wiadomo, gdzie składać, ale my aplikowaliśmy też tam, gdzie nie było takiej informacji.
(Do Dollaramy też składaliśmy, ale nawet nie zadzwonili 🙁 Serce nie bolało, ale patrząc na nierozgarnięcie niektórych tamtejszych pracowników, czy ich poziom angielskiego, to nie rozumiem dlaczego nas tam nie chcieli… Overeducated? 😛 )
Andy właściwie znalazł pracę pierwszego dnia. Po prostu, na spontanie wszedł, zatrzymali go na ponad 30 min (ja musiałam stać na dworze jak ta sierota, bo miał wszystkie moje dokumenty) i wyszedł z potencjalną ofertą pracy typu: “oddzwonimy do Ciebie”. Nie była to ściema, faktycznie oddzwonili, poszedł tam na jeszcze jedną rozmowę i w skrócie, podsumowując – “you’ve got the job!”.
Ja taką szczęściarą nie byłam, ale też nie poszło źle. Skończyłam dzień z wynikiem: 3 rozmowy o pracę za dwa dni. Ogólnie okres przedświąteczny raczej nie jest najlepszym momentem na poszukiwanie pracy. W wielu miejscach informowano mnie, że na Święta mają już całą ekipę i że ponownie będą rekrutować w styczniu i najlepiej, żeby zrobić to online.
(tak wgl, jak dla mnie, to aplikowanie online do sklepów, to największa ściema świata, jeszcze nikt, nigdy się do mnie nie odezwał, zarówno tutaj jak i w Polsce… a może po prostu nie robię dobrego wrażenia 🙁 )
W międzyczasie, moja koncepcja łatwej pracy, zaczęła trochę podupadać, bo zdałam sobie sprawę (albo raczej sobie przypomniałam), że praca w sklepie oznacza zmieniający się grafik, różne godziny zmian i pracę w weekendy, a przecież ja bym chciała trochę poeksplorować otoczenie. Nie wiem gdzie zabrakło mi tej informacji na początku, gdy planowałam właśnie pracę w sklepie. Naprawdę 😛 . Wiecie, czasem wierzy się w jakąś ideę tak bardzo, że asymiluje się tylko te informacje, które pasują do idei, a te które nie są z nią zgodne, odprawia się krótkim “Idź Pan stąd”. Niestety ten Pan wraca… a raczej realia wracają. Ale zracjonalizowałam sobie to w ten sposób, że przecież nie muszę siedzieć tam cały rok, na start może być, pierwsze koty za płoty.
Mając jednak w tyle głowy te obawy, plus świadomość, że grafiki Andiego i moje, mogą się ze sobą nie zgrać, zaczęłam przeglądać oferty prac biurowych (takich od pon-pt). Ofert dziennie pojawiało się dość sporo, niestety bez odzewu, ponieważ nie miałam słynnego Canadian Experience. Czyli po prostu: jak nie pracowałaś jeszcze w Kanadzie, to Cię nie chcemy. W związku z tym, trzeba nabrać gdzieś tego kanadyjskiego doświadczenia i próbować później.
Całe szczęście sklepy tak nie wydziwiają i już po pierwszej rozmowie miałam ofertę pracy. Z tych trzech sklepów, właśnie na tym pierwszym mi najbardziej zależało, więc byłam zadowolona. Na dwie kolejne rozmowy poszłam już tylko rekreacyjnie, żeby się wdrożyć i zobaczyć jak proces rekrutacyjny wygląda gdzieś indziej. Niestety w kolejnym międzyczasie, okazało się, że ta moja zdobyta wcześniej posada, jest pracą na pół etatu, czyli do 30-tu godzin max, przy dobrych wiatrach. A ja przecież mam mieszkanie na utrzymaniu i co gorsza, mój wiecznie nienajedzony żołądek. Niestety duża większość sklepów oferuje właśnie tylko połowę etatu.
W panice złożyłam na szybkiego, jeszcze więcej aplikacji na stanowiska biurowe i wyobraźcie sobie, że za chwilę usłyszałam mój dzwoniący telefon. Z rumieńcem odbierając, nawet nie wiedziałam, z której oferty przedstawicielem rozmawiam. Nie wiem, czy się nie przedstawili na początku, czy też tego nie zarejestrowałam, ale głupio mi było spytać – “Eeee wie Pan co, a mogę wiedzieć z kim rozmawiam? Bo w przeciągu ostatnich 10 minut wysłałam z 8 podobnych aplikacji, więc się trochę nie orientuję z kim mam przyjemność”. Nie chcąc wyjść na nieogarniętą albo co gorsza na desperata, uznałam, że przemilczę ten fakt. Odbyłam ponad 20 minutową rozmowę na niewiadome mi stanowisko, do niewiadomej firmy i zostałam poproszona o przyjście następnego dnia na rozmowę już na miejscu. Nieźle, pomyślałam.
Po rozmowie, wygooglowałam sobie numer, który do mnie dzwonił i zaskoczyło mnie, że taka firma chciałaby mnie zatrudnić, pomimo, że nie mam tego kanadyjskiego doświadczenia?! Już czułam, że to nie do końca to co bym chciała, ale pójść nie zaszkodzi.
Otóż była to agencja zatrudnienia i moje małe serce aspirującego hrowca zabiło mocniej na te wieści. Niestety, to nie do nich miałam rozmowę rekrutacyjną, a do firmy, którą oni obsługiwali, której szukali pracowników. Mieli ofertę biurową, ale tymczasową. Tymczasową, bo najpierw muszę nałapać kanadyjskiego doświadczenia, zanim będzie coś na stałe… to ****** canadian experience… Koniec końców pomyślałam, czemu nie, count me in. Wszystko super, super, pozachwycali się nad moim resume, mówią, że zadzwonią w przeciągu paru godzin, bo muszą sie skontaktowac sie jeszcze z tamtą firma i…. i nie zadzwonili.
W trzecim już międzyczasie, spotkałam się z moją dawną koleżanką z liceum, która sobie tutaj od jakiegoś czasu pomieszkuje (pozdrawiam Karolina!! 🙂 ) . Powiedziała mi, że pracuje w firmie cateringowej i ma przeznakomite godziny pracy i do tego wolne weekendy. Oczy mi się zaświeciły. Okazało się, że szukają kogoś do pomocy i pomogła mnie wkręcić. Za co bardzo dziękuję <3.
Niestety popracowałam tam trzy dni 🙁 . Moja przepuklina w odcinku lędźwiowym, źle zniosła długie godziny stania w zgarbionej pozycji i po trzecim dniu, postanowiła mnie zagiąć jak babuszkę. Gdyby to była noga, ręka, cokolwiek innego, to bym zagryzła zęby i przetrwała, ale z kręgosłupem nie ma żartów… wszystko na serio bierze skubany. Musiałam zrezygnować. Przeżyłam wtedy pierwszy kryzys. Pomyślałam, na co mi była ta Kanada, same problemy, co za beznadzieja. Przeleżałam cały dzień w łóżku z ponurą miną (nie miałam wyjścia, tak sobie przepuklina zażyczyła)… Długo jednak nie pobyłam w tej “depresji”, bo jeszcze tego samego dnia, po południu, dostałam e-mail od wcześniej wspomnianej firmy rekrutacyjnej, czy nadal szukam pracy. Timing mieli niezły.
Oczywiście – odparłam. Świetnie, szybka organizacja i następnego dnia mam zacząć. Tym razem wypaliło i obecnie tam pracuję, w firmie zajmująca się projektowaniem wnętrz. Tymczasowo, ale lepszy rydz niż nic. Nawet mam tu trochę hr-owych zadań, więc się cieszę.
Obym w kolejnym poście miała już stałą pracę. Albo może takie skakanie z kwiatka na kwiatek wcale nie jest takie złe? 😀
3 komentarze
[…] Szukanie pracy – Część Pierwsza […]
[…] moje pracowe przeboje z Kanady, wiedziałam, że szukanie pracy w Nowej Zelandii może nie być najłatwiejsze. Po prostu mi […]
[…] tym jak szukałam pracy w Kanadzie przeczytasz w tych dwóch postach: część pierwsza i część […]