Murale w Vancouver + krótki update

Dawno nie było posta! Chciałoby się powiedzieć, że mam zaległości, że niedługo nadrobię i będzie więcej postów, ale niestety tak nie jest. Nie mam zaległości, bo nic tutaj podniosłego nie robię, więc nie mam o czym pisać. Taka prawda. Dzisiejszy post to taki krótki update co się u mnie dzieje i relacja z jednej z wycieczek po mieście.

No dobra, z kwestii bardziej praktycznych, to jestem obecnie bezrobotna. Wcześniejsza moja praca miała charakter tymczasowy, no i się skończyła. Obecnie wysyłam aplikacje na stanowiska biurowe, ale zdaje się, że będę musiała zmienić taktykę, bo odzew jest prawie, że zerowy. Myślałam, że jak już będę miała w CV jakieś kanadyjskie doświadczenie, to będzie łatwiej, ale nie jest. No nic, najwyżej skończę w McDonald’s, tak jak przewidywałam na początku.

Kolejna kwestia, dlaczego nie robię “podniosłych” rzeczy i nie mam o czym pisać na blogu. Powody są dwa. Raz, że nie mam tej pracy, więc hajsem nie mam co szastać i kitram na czarną godzinę. Dwa (to główny powód) – pogoda nie sprzyja eksploracjom. Pada, pochmurno, widoczność też słaba. Ale o pogodzie już pisałam 985947650 razy, więc starczy.

Zdarzają się jednak też całkiem przyjazne dni, więc takie wykorzystujemy, póki co, na zwiedzanie miasta. W ostatnią sobotę zapragnęłam mieć iście instagramowe zdjęcie z muralem przedstawiającym skrzydła. Wiecie, chciałam stanąć na środku tych skrzydeł, zrobić mądrą/niemądrą/natchnioną minę i zapozować. A potem wrzucić to zdjęcie na Instagrama, odpowiednio ohasztagować i już jestem #instagirl #poliszgirl. Niestety skrzydeł nie znalazłam, okazało się, że są w innej części miasta, ale mam kilka innych insta zdjęć, które już oczywiście się tam znajdują.

W miejscu, gdzie miały być te skrzydła, znajdowało się również pełno innych ciekawych murali, bo co roku w Van odbywa się Vancouver Mural Festival, gdzie artyści prezentują swoje prace, a potem je na tych ścianach zostawiają. Tak więc w tamte tereny nie pokierowała mnie tylko moja próżność i zrobienie fotki ze skrzydłami, ale też chęć obejrzenia tego co tam się znajduje (prawie jak Zaspa w Gdańsku!).

Do większości miejsc idziemy zwykle na nóżkach, tak zrobiliśmy i tym razem. Murale znajdują się w bocznych uliczkach od Main Street, jak gdyby kogoś to zainteresowało. Żeby tam dojść, trzeba przejść przez Chinatown, czyli chińską dzielnicę Van. Ale jak dla mnie, to całe centrum Vancouver, to takie Chinatown więc, nie wiem po co te podziały ^^. Ogółem samo Chinatown, to nie jest raczej miejsce, w którym chciałbyś podróżować po zmroku. Ta dzielnica wydaje się dosyć “brudna”, zapewne jest to skutek bliskiego sąsiedztwa z osławioną już ulicą East Hastings, ale o tym później. Co można znaleźć w Chinatown? Pewnie wszystko. Nie zwiedziłam za bardzo tej dzielnicy, kiedyś się tam wybiorę (czyt. jak będzie pogoda) i bardziej poeksploruję, porobię parę fotek i napiszę posta. Na pierwszy rzut oka to są tam ofc chińskie knajpki, chiński ogród, sklepy z modą chińską i ciekawe sklepy sprzedające takie oto rarytasy:

 

 

A co do samych murali, to zdjęcia wrzucę pod koniec posta (+filmik). Samo spacerowanie pośród “malunków” i ich fotografowanie zajęło nam jakieś dwie godziny. Po tym wszystkim, bolały już nas nóżki, więc postanowiliśmy powrócić do domu autobusem (do chawiry mieliśmy gdzieś 5km). To była nasza pierwsza wycieczka autobusem. Po tej jednej przejażdżce mieliśmy niejasne wrażenie, że to pojazd dla jakiś szemranych osobników. 70% procent pasażerów była jakaś taka… dziwna. No i oczywiście byli tam też bezdomni. Generalnie, w Van, do autobusu wchodzi się tylko przednimi drzwiami, gdzie u kierowcy odbija się swoją kartę, albo płaci za bilet. Oczywiście bezdomni mieli to w nosie i weszli sobie środkowymi drzwiami, a kierowca nawet na nich nie zareagował. Taka sprawiedliwość. No ale to było tylko jedno nasze autobusowe doświadczenie, więc nie przyklejam jeszcze łatki 🙂

Trasa autobusu prowadziła przez wspomnianą wyżej East Hastings Street. To jest taka ulica, na której nawet w środku dnia nie chciałabyś się znajdować. To miejsce dosłownie opanowane przez ćpunów i bezdomnych. Wszyscy wyglądają tam jak zombie. Na chodnikach porozstawiane są namioty, ludzie leżą, siedzą, stoją, a pewnie w ich stanie umysłu to i jeszcze lewitują. Jest to niesamowite zjawisko, bo przejdziesz na jedną ulicę dalej i już nie ma takich widoków. Wszystko jest prawie, że skoncentrowane na Hastings. Jadąc tą ulicą, można też zobaczyć skupiska rowerów, albo rowerowe części – podejrzewam, że jeżeli komuś ginie rower w Van, to właśnie na Hastings musi się udać w celu jego odbioru 😛 . Jest tam też jakiś pchli targ, gdzie mam wrażenie, że główny towar, to dobra komuś skradzione. Co ciekawe, miałam propozycję ewentualnej pracy właśnie na tym odcinku tej ulicy, ale po tej przejażdżce tylko się utwierdziłam w słuszności mojej decyzji – odmownej, oczywiście. Może spróbuję to kiedyś uwiecznić na jakimś video albo zdjęciach (a jak zżera Was ciekawość to sobie wygooglujcie 🙂 )

Wracając do autobusu: no to jedziemy sobie tą Hastings, z rozdziawionymi buziami, aż nagle nasz rydwan staje. Staje, bo na skrzyżowaniu, na ulicy, znajduje się całe skupisko ludzi protestujących przeciw jakiemuś wodociągowi. Wielu z nich to indianie, bo wodociąg ma iść przez ich ziemie, czy jakoś tak. Po chwili kierowca autobusu otwiera wszystkie drzwi, mówiąc że nie wie jak to wszystko długo potrwa, więc możemy sobie iść. Sam też wysiadł z autobusu i poszedł oglądać “przedstawienie”. Nas trochę zamurowało. Po niedługim czasie zostaliśmy jedynymi osobami w autobusie. Wybitnie nie uśmiechało się nam wysiadać, bo nie dość, że nóżki bolą, to jeszcze ta ulica… Ale nie było wyboru, bo jakoś ci ludzie nie kwapili się do zejścia ze skrzyżowania. Co jakiś czas wydawali ciekawe dźwięki, takie wiecie, typowo indiańskie jak – ło, ło, ło, ło XD – czyli długie wydawanie dźwięku np. “łooooo” i szybkie przykrywanie i odkrywanie ust – wiecie o co mi chodzi, nie? To co zawsze się robi, jak udaje się indian. Tak więc, wspaniałym doświadczeniem było usłyszeć oryginalne, natywne łołołoło. 

 

I to tyle. Wysiedliśmy z autobusu i podreptaliśmy do domu, bo nie było wyboru.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *