Po Kanadyjskiej przygodzie, nadszedł czas na wakacje! W związku z faktem, że kraj klonowego liścia się już nam trochę znudził, postanowiliśmy urządzić sobie wycieczkę do Stanów Zjednoczonych. Lasy, góry i wilgoć, chcieliśmy wymienić na pustynię, gorączkę i… też góry. Tylko, że takie trochę suchawe góry. Tak powstał plan, którym była wycieczka po Kalifornii.
Wyprawa zajęła nam 5 tygodni, a w tym 3 tysiące mil przemierzonych dróg (czyli około 5 tys. kilometrów). Spaliśmy głównie pod namiotem. Obym wytrwała w spisywaniu naszych wojaży, bo trochę postów będzie!
OD POCZĄTKU!
Nasza wycieczka po Kalifornii rozpoczęła się o godzinie 4.30 nad ranem, w Vancouver. Podnieśliśmy się leniwie z podłogi na dźwięk budzika (z podłogi, ponieważ opuszczaliśmy Kanadę na stałe, więc wcześniej musieliśmy pozbyć się wszystkich mebli z wynajmowanego przez nas mieszkania). Nie była to najwygodniejsza noc, ale o tej godzinie, podłoga przyciągała z niemal taką samą siłą co łóżko.
Jeżeli dopiero teraz trafiłeś/łaś na mojego bloga, to musisz wiedzieć, że ostatni rok spędziliśmy w Kanadzie. Wyjechaliśmy w ramach tzw. working holiday visa, o której możesz przeczytać TU.
Samolot do Los Angeles, gdzie miała na dobre rozpocząć się nasza wycieczka po Kalifornii, startował o 8.30. Mieliśmy sporo czasu, ale sama wyprawa na lotnisko trwała około godziny. Dodatkowo, rozmowę z amerykańskim celnikiem, przeprowadza się już na Vancouver’skim lotnisku, co też może zjeść trochę czasu ze względu na kolejki. Tydzień wcześniej, leciałam z moją Mamą do Vegas i trochę się najadłyśmy stresu, bo nie byłyśmy przygotowane na to czasowo.
Gdy lataliśmy do USA z Europy, to kontrola odbywała się zawsze na lotnisku docelowym. Ale nie ma tego złego. Dzięki temu, że cała kontrola i rozmowa odbywa się w Kanadzie, to po wlocie do Stanów, nikt już nic od nas nie chciał.
O tym jak wygląda kontrola na lotnisku w USA, możesz przeczytać TUTAJ.
Tak więc zapas czasowy mieliśmy… I bardzo nam się on potem przydał.
Na lotnisku zjawiliśmy się o godzinie szóstej z minutami. Podreptaliśmy do kiosku, aby się odprawić. I TU ZACZĘŁY SIĘ SCHODY. Ale zanim zacznę, to parę kwestii organizacyjnych.
Oto uczestnicy wyprawy:
-
JA – Polka, posiadacz promesy (tzw. “wizy”) w paszporcie
-
ANDY – Nowo Zelandczyk, on nie musi mieć “wizy” ( a przynajmniej tak wyczytał, jak z 5 razy mu mówiłam – “sprawdź, czy coś potrzebujesz, aby wjechać do Stanów”)
No więc, gromadzimy się przy tym kiosku, wpisujemy dane i BANG! Error jakiś, nie możemy się odprawić. Podchodzą do nas panie z obsługi i pytają, czy mamy wizy. Ja grzecznie kiwam głową, a Andy, z narodu wybranego, że on nie, że on nie potrzebuje… A ESTA Pan masz?
…
Serce mi zamarło. Nóż, którego nie miałam i tak otworzył mi się w kieszeni. Zamorduję go.
Sformułowanie ESTA brzmiało mi bardzo znajomo, a przez to i bardzo wrogo. Przecież coś podobnego ma Kanada, tylko tam, to nazywa się ETA i jak tego nie masz, to nie lecisz. Koniec.
I TU PRZYCHODZI CZAS NA POTWIERDZENIE PRAWDZIWOŚCI STWIERDZENIA : GŁUPI MA ZAWSZE SZCZĘŚCIE.
Okazało się, że w przeciwieństwie do kanadyjskiej ETA, o amerykańską ESTA można starać się na lotnisku. Andy został odesłany do lotniskowej informacji, przy której znajdowały się dwa komputery, na których można było aplikować o tę nieszczęsną ESTę. Czas oczekiwania na zatwierdzenie – od paru minut do… 72 godzin.
Po wypełnieniu formularza, odświeżaliśmy stronę co parę sekund. Zaczęło się myślenie nad planem awaryjnym. Ja polecę teraz, a on późniejszym samolotem. A co jak zatwierdzą mu za te 2, 3 dni? To co ja będę robić w tym LA? Też bez sensu. Najlepszym rozwiązaniem, na tamten moment, było po prostu przeklinanie Andy’ego w moich myślach.
CAŁE SZCZĘŚCIE PO OKOŁO DWUDZIESTU MINUTACH ESTA ZOSTAŁA PRZYZNANA.
Dobrze, że przyjechaliśmy z zapasem czasowym… Potem poszło już wszystko w miarę gładko. Kolejka do kontroli paszportowej była znacznie krótsza niż ostatnio. Spytali mnie tylko po co przyjeżdżam, kiedy wyjeżdżam, czy mieszkam w Polsce na stałe i co tam robię. Wywiad skończył się pieczątką w paszporcie, pozwalającą na pobyt w Stanach przez 6 miesięcy i tyle. Udało mi się zdążyć nawet przed Andym. Bezwizowcy muszą wypełnić jakieś formularze na komputerowych stanowiskach na lotnisku, a potem przejść kontrolę paszportową. Z nami też będzie podobnie, jak te wizy zniosą 😉 . EDIT: JUŻ ZNIEŚLI! 😀
Nieźle zaczęła się ta nasza wycieczka po Kalifornii. Jak może pójść coś nie tak, to oczywiście nam pójdzie nie tak. A to był dopiero początek przygód…
Kolejny post już z Los Angeles! (tak, dolecieliśmy, wpuścili nas na pokład, a nawet potem bez problemów wypuścili 🙂 )
OBEJRZYJ MÓJ VLOG Z PIERWSZYCH DNI WYCIECZKI PO KALIFORNII!
3 komentarze
[…] Pierwszy post […]
[…] Po porannych perypetiach, podczas których prawie nas nie wpuszczono na samolot, wylądowaliśmy na lotnisku LAX, w Los Angeles. Port lotniczy jest ogromny, ale średnio ładny. Zdziwiło nas, że karuzela do odbioru bagaży, była zaraz przy wyjściu z budynku lotniska. Znajdowała się w miejscu, do którego każdy z zewnątrz ma dostęp. Nie jest ona za żadnymi drzwiami, czy w obszarze tylko dla przylatujących. Od razu wychodzi się stamtąd na ulicę. Trochę dziwne. […]
[…] samego dnia co przylecieliśmy do Los Angeles (do którego prawie nas nie wpuścili – KLIK), wypożyczyliśmy samochód (KLIK) i ruszyliśmy w drogę. Kierowcą byłam ja. Czyli osoba od […]