Jak się mamy w Nowej Zelandii – czyli była praca, a potem nas zwolnili…

O pierwszym miesiącu w Nowej Zelandii możecie przeczytać w tym poście. Teraz czas na luty i marzec. Trochę się działo, udało się nam znaleźć pracę, zmienić miejsce zamieszkania, a potem niestety ową pracę stracić… Ale po kolei! Zacznijmy w miejscu, w którym zakończyłam poprzedniego posta.

Oboje nie mogliśmy znaleźć pracy w Hamilton. Co prawda szukaliśmy jej dopiero 2 tygodnie, ale zupełny brak odzewu sprawiał, że sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Gdyby to się tyczyło tylko mnie, to brak zaproszeń na rozmowy kwalifikacyjne, można by usprawiedliwić brakiem nowozelandzkiego doświadczenia. Tylko, że Andy’ego telefon również milczał, a on jest Kiwi, z CV pełnym w nowozelandzkie prace… AHA! Oboje dostaliśmy ofertę pracy w KFC, ale zaproponowali tylko 3 dni tygodniowo (piątek-niedziela) i nocne godziny pracy….

Czas było sięgnąć po ostatnie koło ratunkowe, czyli szukanie fachu typowo backpacker’skiego – hotele, sady, farmy itp. Taka praca zawsze mi się marzyła w Nowej Zelandii, bo większość blogerów, których obserwowałam, właśnie tak pracowało. Brzmiało jak przygoda.

Znaleźliśmy ogłoszenie, że szukają pary lub dwóch osób, do pracy w pensjonacie/hotelu w pobliżu Tongariro National Park (wulkany itp). Szybko wysłaliśmy im nasze CV, a potem od razu zadzwoniliśmy pod podany numer.

Jeżeli chodzi o backpacker’skie prace, to trzeba działać dosyć szybko, bo chętnych ludzi jest od groma. Jest to bardzo popularna forma zarobku dla osób z working holiday visa, którzy zarabiają na podróże.

Udało się dodzwonić od razu. Po 10 minutach rozmowy dostaliśmy pracę. Zaczynamy za tydzień. Żadnej rozmowy na Skype, nic. Wszystko dzięki temu, że Andy jest Kiwi, więc postanowili nam zaufać.

NO W KOŃCU COŚ SIĘ UDAŁO!

Ja ucieszyłam się podwójnie, bo udało się w końcu znaleźć robotę i wyjeżdżaliśmy z Hamilton, które muszę przyznać, nie do końca polubiłam…

Trochę o Hamilton…

Hamilton nadaje się na idealny przykład definicji – miasto dziura. Niby dosyć spore, niby trochę osób tam mieszka, ale jeżeli nie masz tam rodziny/znajomych/pracy, to raczej się tam nie przyjeżdża, bo nie ma po co.

Pomimo tego, że Hamilton znajduje się po drodze, do wielu popularnych turystycznie miejsc, to niewielu podróżników się tu zatrzymuje. Dlaczego? Bo nic tu nie ma. To miasto nawet nie jest ładne. Gdy będąc jeszcze w Polsce, chciałam zobaczyć, jak wyglądają jego ulice, to nie dowiedziałam się zbyt wiele, bo większość zdjęć było z lotu ptaka. Dlaczego? No bo co tu fotografować, skoro nic tu nie ma xD.

W Hamilton mieszka około 170 tysięcy ludzi. To nie jest zbyt wiele, zwłaszcza, że jest to czwarte największe miasto w Nowej Zelandii. Taki jest klimat Nowej Zelki, miasta są trochę słabe, ale przecież nie one są tutaj najważniejsze, bo NATURA POWALA NA KOLANA.

Podejrzewam, że Hamilton nie przypadło mi do gustu, bo nie mieliśmy dobrego startu. Pierwsze miejsce jakie tam zobaczyłam, to była dzielnica, po której wszędzie walały się śmieci (dzielnica, w której mieliśmy mieszkać z resztą). Niektóre osiedla w Nowej Zelandii, nie mają zewnętrznych koszy na śmieci. W dniu wywozu śmieci (lub dzień przed), ludzie wystawiają worki przed dom i tyle. Odpady segregowane umieszcza się w dość małym, plastikowym pojemniku. Wystarczy, że ktoś źle zawiąże worek i wiele nie potrzeba, aby śmieci zamiast w worku, znajdowały się na ulicy. Tak to właśnie tam wyglądało, bardzo niechlujnie. Ale też muszę przyznać, że nasza dzielnia, nie należała do najlepszych (mieszkaliśmy obok uniwerku). Więc może dlatego taki pomysł wywozu śmieci, nie był najlepszym rozwiązaniem xD.

Ale nie jest tak źle!

Hamilton ma jednak też fajne miejscówki. Przez środek miasta przepływa rzeka Waikato, obszar w centrum wokół wody jest pięknie, zielono zagospodarowany. Super miejscem, które uważam, że powinno znajdować się na listach miejsc do odwiedzenia przez podróżujących przez Nową Zelandię, jest Hamilton Gardens.

Ogrody może nie brzmią za ciekawie, ale te są super! HG składa się z wielu małych ogrodów, w różnych stylach np. egipski, włoski, czy surrealistyczny. Wstęp jest za darmo, a nieopodal znajduje się jeszcze piękny, różany park Roger Rose Garden (też za darmoszkę).

Hamilton Gardens
Hamilton Gardens
Hamilton Gardens
Hamilton Gardens
Processed with MOLDIV

CZAS DO PRACY!

Do miejsca naszej nowej pracy mieliśmy jakieś 200km. Przeprowadziliśmy się do wioski National Park, najwyżej położonej miejscowości na północnej wyspie. Miejsce typowo turystyczne, sporo hotelików i pokoi do wynajęcia. Wioska posiadała dwa sklepy (w tym jeden z prawie pustymi półkami), stację benzynową ze sporą cenową przebitką, dwie kafejki (nie licząc hotelowych), 1 bar, mini golf i ścianę wspinaczkową. Najbliższa miejscowość była oddalona o 35 km. Do dużego miasta mieliśmy 100 kilosów. Mieszkaliśmy pośrodku niczego. Ale blisko pięknych miejscówek. Z naszej wioski widzieliśmy dwa wulkany, w tym Górę Przeznaczenia – Mt. Doom znaną z Władcy Pierścieni.

Lokum mieliśmy zapewnione przez pracodawców, kosztowało nas 60 dolców/tydzień za osobę. Mieszkaliśmy w małej chatce na tyłach pensjonatu. Izolacja była jeszcze gorsza, niż w poprzednim naszym lokum. Tutaj noce były naprawdę zimne, więc zimna toaleta z rana, nie była najprzyjemniejszym doświadczeniem :P. Wraz z lokum mieliśmy zapewnione śniadania i lunch. Gdy odwiedzały nas wycieczki szkolne, mieliśmy również obfite kolacje. Idealne miejsce do zaoszczędzenia kasy. Jedzenia praktycznie nie musieliśmy kupować, a kasy też nie przetracaliśmy na głupoty, bo nie było gdzie 😛 .

Wraz z nami pracowały jeszcze dwie osoby – chłopak z Francji i dziewczyna z Czech. Oboje na nowozelandzkiej working holiday visa. Praca typowo hotelowa – sprzątanie, przygotowywanie pokoi, recepcja, obsługa gości, kelnerowanie, pomoc na kuchni i tak dalej i tak dalej. Mieliśmy spoko ekipę, więc było naprawdę fajnie. W wolnym czasie jeździliśmy po okolicach albo wspinaliśmy się na ściance wspinaczkowej. Zagraciały pokój ze sprzętem narciarskim, przekształciliśmy w tzw. “cool kids room”, czyli miejsce, w którym spędzaliśmy czas z naszymi współpracownikami – filmy, gry itp. Było naprawdę super. A jak jest super, to musi w końcu coś się stać…

STAŁ SIĘ KORONAWIRUS

Świat szalał, zamykał się, z mediów dochodziły ciągle niepokojące informacje na temat tego co się dzieje w Europie… a w Nowej Zelandii? Spokój. Kiedy w Polsce brakowało papieru toaletowego, my docenialiśmy fakt, że mieszkając na końcu świata, takie rzeczy nas całe szczęście omijają.

Do czasu proszę Państwa… do czasu…

Właściwie wszystko padło tutaj prawie z dnia na dzień. Gdzieś wcześniej doszły nas informacje, że Nowa Zelandia zamyka granice, ale jakoś nikt do końca nie zastanawiał się co to oznacza… Zamykają? No dobrze – i wszyscy wrócili do normalnego życia.

Nowa Zelandia słynie z turystyki. A co oznacza zamknięcie granic? No właśnie. W międzyczasie, pomimo bardzo małej ilości zachorowań (wtedy było chyba niecałe 10 osób), szkoły zaczęły się cykać i rozpoczęło się odwoływanie wycieczek. Od tego momentu wszystko potoczyło się szybko. W poniedziałek (16.03), nasi współpracownicy zostali poinformowani, że niestety za 3 tygodnie będą musieli pożegnać się z pracą, bo ludzie masowo anulują swoje przyjazdy. Dwa dni później, ja z Andym zostaliśmy poinformowani, że niestety również będziemy musieli się pożegnać z pracą, bo rezerwacji jest coraz mniej. W piątek dowiedzieliśmy się, że zamiast jeszcze 3 tygodni pracy, pozostał nam tylko 1 dzień. W sobotę kończymy… Wszystko ruszyło jak lawina i nie ma już żadnych rezerwacji.

Właściciele byli totalnie załamani, a to nie była pierwsza taka kryzysowa sytuacja w dziejach ich biznesu. Wcześniej wybuchały wulkany, były przez to przestoje, ale tak ciężkiej do przewidzenia sytuacji jeszcze nie mieli. Nie są nawet pewni, czy przetrwają ten kryzys, bo nie wiedzą ile on potrwa…

Co teraz?

Pomimo, że straciliśmy pracę, pozwolono nam pozostać w naszym lokum do momentu, aż znajdziemy kolejną pracę. To było bardzo miłe z ich strony. Z Andym postanowiliśmy jednak zatrzymać się u jego Mamy i tam zastanowić się co dalej. W poniedziałek (23.03), przyjechaliśmy na miejsce, dowiadując się, że w za dwa dni nastąpi tzw. lock down. Czyli podobnie jak w Europie, zamknięcie prawie wszystkiego, plus ograniczenie wychodzenia z domu. Ma to póki co potrwać 4 tygodnie. Więc zdaje się, że jesteśmy na ten czas uziemieni. Jedyna dostępna praca, którą moglibyśmy obecnie dostać, gdy wszystko jest pozamykane, to zbieranie owoców. Niestety nie możemy się jej na razie podjąć, bo wszelkie oferty są poza naszym regionem. Nie można za bardzo się przemieszczać pomiędzy regionami, plus bardzo ciężko w takiej sytuacji byłoby coś wynająć, dlatego na razie chyba zostaniemy tutaj. I tak mamy ogromne szczęście, że mamy się gdzie zatrzymać!

Oby to wszystko się niebawem skoczyło! ZDROWIA!

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *