O naszej pracy w Nowej Zelandii

Cicho teraz na blogu, bo pracujemy! Po ponad trzech miesiącach bezczynności (przez królewskie wirusy), udało nam się wrócić do naszej starej pracy. CAŁE SZCZĘŚCIE! Bo znaleźć cokolwiek było bardzo trudno! Jak pewnie nie pamiętasz, pracujemy w pensjonacie/hotelu. Niby nic specjalnego, ale czy pracowałeś/aś kiedyś w hotelu w Nowej Zelandii? No właśnie! To opowiem! 😉 

Pierwsze zadanie – ŚNIADANIE! 

Zwykle nasz dzień zaczyna się o 6.15. A tak właściwie, to mój dzień, bo Andy odmawia wstawania na poranną zmianę 😛 . W pracy muszę się stawić na 6.30. Mieszkamy na tyłach hotelu, dlatego mogę wyjść w ostatniej chwili, dokładnie o 6.29. O! Poranki w naszym “zahotelowym domku” nie są przyjemne, bo nędzna izolacja sprawia, że z rana mamy tam istny zamrażalnik. W naszym pokoju jest spoko, bo mamy włączony grzejnik, ale kuchnia i łazienka, to mroźna historia.

O 6.30 rozpoczynam przygotowanie jadalni do śniadania. Podstawa to śniadanko kontynentalne, ale goście mogą sobie zamówić też coś ugotowanego. Całe szczęście, przygotowanie bardziej zaawansowanych dań, to nie moje zadanie, bo z rana jest ze mną też kucharz – ekstra niesympatyczny szkocki kucharz. Nic więcej na jego temat nie napiszę. Pozostawię to jako wspomnienie w moim pamiętniczku – był taki jegomość, który codziennie “umilał” mi poranki i wieczory w pracy.

Od 7.00 do 8.30 serwujemy śniadania. W hotelu mamy taką zasadę, że na śniadanie należy się zapisać wieczór przed. 50% gości tego nie robi i mamy zwykle mały bałagan z rana. Dodatkowo, wszyscy przychodzą najczęściej na ostatnią chwilę i wszystko nam się rozwleka w czasie. Nic nie szkodzi, w końcu ludzie są na urlopach i nie muszą się poddawać “dyscyplinie”. Natomiast wyżej wspomniany jegomość, zawsze się wkurza i rzuca gromami pod nosem.

Zwykle śniadaniowy epizod kończymy około 9.30/45, a gdy goście przyjdą wcześniej, to zdarza się, że i o 9! O dziewiątej pojawia się Andy! Tu rozpoczyna się etap naszej WSPÓLNEJ pracy (jeszcze żyjemy, lekko potłuczeni, ale nadal razem).

Drugie zadanie – SPRZĄTANIE!

Nie ma pracy w pensjonacie bez sprzątania! O nie, nie! Sprzątamy pokoje, łazienki i wspólne obszary. O 9.00 dostajemy listę pokoi do posprzątania i innych zadań do wykonania. Mamy z Andy’m uczciwy deal, że on sprząta kible i podłogi, a ja prysznice, umywalki, lustra i inne powierzchnie. Czasami się funkcjami zamieniamy, ale ogólnie jesteśmy zadowoleni z takiego układu. Ja nie lubię sprzątać kibli, a Andy pryszniców (sprzątać pryszniców, nie brać pryszniców… chyba). Gdy wymieniamy się obowiązkami, to zwykle w wyniku kłótni i chęci zrobienia sobie na złość (takie z nas dzieciaki!) Łóżka ścielimy razem. Potem odkurzamy, uzupełniamy pokój w pierdolety (mydełko, szamponik itp) i GOTOWE!

Na koniec maratonu sprzątania, pozostaje nam jeszcze wypucowanie kuchni dla gości i tyle! Potem zwykle oddajemy się jeszcze papierkowym robotom jak recepcja, robienie zamówień, sprawdzanie zapasów i tak dalej.

Popołudnie mamy wolne. Do pracy wracamy około 17.00.

Trzecie zadanie – KELNEROWANIE

Wszystkie typowe prace nastolatka i wczesnego dwudziestolatka odbębniam w wieku lat 30-tu 😀 Czy mi to przeszkadza? ABSOLUTNIE NIE! Wynagradzana jestem tutaj lepiej niż w Polsce za pracę na “poważnym” stanowisku. Mega się cieszę, że wykonując takie “proste”czynności, jestem w stanie zarobić na moje podróżnicze pomysły.

A więc KELNEROWANIE. Oczywiście tego nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Jestem jeszcze na zmywaku :D. Nasz hotelik ma wieczorną restauracyjkę. Zwykle tylko ja pracuję wieczorami (no i kucharz…meh), bo Andy odmawia również wieczornych zmian (czy ja gdzieś czytałam, że Nowozelandczycy to leniwce? 😛 ). Andy dołącza tylko wtedy, gdy jest bardzo intensywnie, czyli zwykle w weekendy. Zaczynamy o 17.00, kończymy najczęściej około 21.30. Na koniec zmiany mogę sobie zawsze wybrać coś z menu. Właściwie nie wydaję prawie nic na jedzenie, bo śniadanko mamy tutaj zapewnione, no i kolacje w sumie też!

Tak wygląda nasz standardowy dzień kiedy mamy “zwykłych gości”. Trochę inaczej się sprawy mają, gdy przyjeżdżają do nas wycieczki szkolne.

Wycieczki Szkolne

Gdy przyjeżdzają do nas szkoły, to rozkład dnia jest dosyć podobny. Główna różnica jest taka, że wtedy pracujemy z Andym razem non stop. Wspólna praca i dzielenie pokoju w wolnym czasie, to czasami za dużo. To wtedy Andy karze mnie odmową czyszczenia kibla, a ja odsyłam go do pryszniców i odmawiam porannego wstawania na serwowanie śniadania, sam se wstawaj o świcie dziadzie jeden. Ostatecznie po południu (najdalej wieczorem) mamy już zgodę. Zwykle dochodzi do niej tak szybko, bo Andy bardzo nie chce rano wstawać, a ja pomimo narzekań, to chcę robić te poranne zmiany, bo wyrabiając więcej godzin, cyferki na moim payslip’ie wyglądają bardziej zadowalająco. 😉

Dzień zaczynamy pomiędzy 5.15 albo 7.00 (w zależności, na którą godzinę szkoła życzy sobie śniadanie). Przed śniadaniem rozkładamy “stół lunchowy”, na którym zamieszczamy wszystkie produkty, aby dzieciaki mogły sobie zrobić kanapki. Potem jest czas na właściwie śniadanie, czyli – bekon, jajecznica, fasolka po bretońsku i tosty. Prócz tego, dzieciaki mają jeszcze dostęp do płatków śniadaniowych i do MILO! Milo to najlepsze kakao ever! Ja go wsuwam na sucho, bez mleka. Takie to pyszne! Mniam!

Gdy dzieciaki zakończę konsumpcję, nie pozostaje nam nic innego jak po nich posprzątać. W zależności od tego, jak liczna była to grupa, jadalnia może wyglądać schludnie (gdy grupa liczy kilkanaście osób), albo jakby właśnie odbyła się tam wojna na jedzenie ( grupa 50+). Najwięcej mieliśmy 120 osób i jajecznice musieliśmy ścierać dosłownie ze ścian.

Potem ogarniamy tylko obszary wspólne i mamy wolne do wieczora. Między 17-18 wracamy zwykle na serwowanie kolacji.

Szkolne doświadczenia

Bardzo mile w tym wszystkim jest to, że dzieciaki nam dziękują za pracę, którą wykonujemy i często proszą o przekazanie komplementów kucharzowi. Uczniowie robią to sami z siebie, nikt im nie karze do nas podchodzić i dziękować. Zawsze jestem pod dużym wrażeniem takich zachowań, bo wydaje mi się, że gdy ja byłam ma wycieczkach szkolnych, to się za bardzo nie zastanawiałam nad tym, skąd pojawiło się jedzenie na moim talerzu i kto mi je podał.

Naszą ulubioną grupą są dzieciaki w wieku 8-11 lat. To jeszcze urokliwe maluchy, które owszem są głośne, ale jedzą grzecznie co im się podaje i nie robią za dużo harmideru. Grupa 13 + to już trochę inna historia. Lubią ponarzekać i pomałpować jak w małpim gaju. Nie ma opcji, żeby czegoś nie zniszczyli. Jeżeli coś rozwalą, to daje im to 200 punktów do zajebistości. Wiadomo, bycie cool w tym wieku jest bardzo ważne, więc często trzeba liczyć straty po ich wyjeździe 😉 .

Na stołówkę nie można tutaj narzekać! Za moich czasów (jak to brzmi… xD), trzeba było jeść co podano i nie było wydziwiania. A teraz (a przynajmniej tutaj)? Kucharz musi przygotowywać wersje wegetariańskie, wegańskie, gluten-free, dairy-free czy halal. Żyć nie umierać! 😀

Podoba mi się jakie relacje uczniowie mają z nauczycielami. Są one dość luźne! Do tej pory widziałam tylko jedną nauczycielkę, która wyglądała na wredną belferzycę. Reszta załogi to uśmiechnięci nauczyciele, którzy gadają z uczniami o wszystkim, graja z nimi w gry i mówią sobie miłe słowa typu ‘bardzo się cieszę, że zdecydowałeś się pojechać na tę wycieczkę’. Oczywiście dyscyplina też jest, jeżeli trzeba przywołać towarzystwo do porządku, to też potrafią pokazać, kto tam rządzi, ale ogólnie jest luz!

KULTURA PRACY

Skoro jesteśmy już przy relacjach, to napiszę co nieco o relacjach z naszymi szefami. Hotel w którym pracujemy, to rodzinny biznes prowadzony przez nowozelandzkie małżeństwo. I jak to często bywa w NZ… jest luźno! Haha! Powiedzieć, że mamy z nimi kumpelskie stosunki, to powiedzieć trochę za dużo, ale naprawdę jest miło i przyjemnie. Mamy dużo swobody, jesteśmy codziennie chwaleni 98789 razy, a nawet jak dostaniemy reprymendę, to w taki sposób, że nie czujemy się z tym źle, tylko wychodzimy z tego z mocnym postanowieniem poprawy. Właściwie to od dawna nie dostaliśmy żadnych bęcków, bo tacy z nas pracownicy miesiąca hehe 😀 . Traktujemy się tu jak równy z równym i szanujemy się nawzajem.

Na początku, chwalenie za każdą pierdołę mnie mega krępowało. Niby mądre książki piszą, że tak właśnie trzeba traktować pracowników, ale umówmy się – w Polsce chwalenie za wykonane zadania jeszcze nie do końca weszły w krew kierownikom. W związku z tym, za każdym razem, jak mnie chwalono tutaj za jakieś małe zadania, to nie do końca wiedziałam jak mam zareagować, prócz zaczerwienienia się i krótkiego dziękuję. W głowie tylko myślałam – “no weź przestań, przecież to nic takiego, proooooszę skończ już” XD. Ogólnie tutaj, jak i w Kanadzie, wszyscy sobie dziękują za wszystko. Współpracownicy dziękują sobie za wspólną pracę, za zakończoną zmianę, za to, że dzielnie pracowałeś pomimo tego, że dorwała cię migrena! No szaleństwo! Ale superowe szaleństwo 😀

Co mi dała taka praca?

Przede wszystkim dała mi oczywiście siano na realizację moich podróżniczych celów 😀 Nie ukrywajmy, nie pracuję tu tylko po to, żeby dostawać miłe komplementy xD. Zarabiam tutaj o 10 centów więcej, niż najniższa krajowa w NZ (obecnie wynosi ona $18.90). W przeciwieństwie do Polski, za najniższą krajową, można tutaj fajnie pożyć. Będziemy sobie fajnie pożywać jak będziemy podróżować :D.

Nabyłam skill szybkiego sprzątacza! Posprzątanie kilkunastu pokoi i łazienek, zaścielenie łóżek i ogarnięcie obszaru wspólnego w 3 godziny? Łatwizna! Teraz, jak jakiś znajomy powie mi, że sprzątał swoje 3-pokojowe mieszkanie cały dzień, skomentuję to tylko krótkim ‘B**ch please!’ 😀

Zmywam szybciej i więcej niż zmywarka!

Moja cierpliwość już chyba nie ma granic (jedynie nie mam cierpliwości do Andy’ego xD). Praca w usługach z klientem, to najlepszy sposób, aby nauczyć się pakietu UPC (uprzejmość, pozorna przyjacielskość i cierpliwość). Co prawda, klientela nowozelandzka jest znacznie przyjemniejsza niż ta w PL, ale i tutaj zdarzają się Janusze i Grażyny na wakacjach (tutaj nadaje się im imię Karen).

Oficjalnie już mogę powiedzieć, że przeszłam przez chyba wszystkie prace z grupy “pierwsze prace” – kelnerowałam, sprzątałam, parzyłam kawę w kawiarni i byłam ekspedientką w sklepie :D. Trzy pierwsze pozycje z wymienionych, wykonywałam po raz pierwszy w wieku 29-30 lat xD. Przyda mi się w CV, czy oko rekrutera przyciągnie tylko ładny dizajn i przecinek w odpowiednim miejscu? 😀

No i na koniec. Ta praca dała mi sporo zajebistych wspomnień i nowych znajomości (póki co, nie lubię tylko jednej osoby, którą tutaj poznałam xD). To typowa backpackerska praca, która właściwie nie daje czasu na życie po za pracą. Ja właściwie mieszkam w mojej robocie xD. Siedzę w niej od rana do wieczora, z parogodzinną przerwą miedzy zmianami. Nie frustruje mnie to jednak (no może czasem), bo wszystko jest okraszone obietnicą świetnej przygody, która będzie trwała przez parę miesięcy po zakończeniu pracy tutaj! Mogłabym chyba tak żyć w nieskończoność 😀

Share

1 Response

  1. 26 października, 2020

    […] postem zaczynam opis naszej wycieczki po Nowej Zelandii! Po kilku miesiącach pracy w nowozelandzkim hotelu, znajdującym się przy Tongariro National Park, stać nas w końcu było na kolejne podróżnicze […]