
Nie wiem jak zacząć tego posta. Wydaje mi się, że jestem winna parę słów wyjaśnienia temu, kto zasiądzie do czytania o naszej męczeńskiej wyprawie po szlaku Te Araroa. Zacznę więc od wytłumaczenia, czego możesz się spodziewać po nadchodzących wpisach, jak i całym tym przedsięwzięciu. A potem przeniesiemy się na 90 Mile Beach, bo to tam zaczyna się nasza wyprawa.
Czym jest szlak Te Araroa (TA), przeczytasz W POŚCIE, który napisałam, zanim ruszyliśmy w trasę. W dużym skrócie jest to szlak długodystansowy, 3 000-kilometrowa piesza trasa, ciągnąca się wzdłuż całej Nowej Zelandii. Teraz gdy czytam poprzedni post, śmieję się ze swojego nastawienia, bo absolutnie nie miałam pojęcia, co nas czeka. Uważałam, że przeskakiwanie kilometrów to oszukiwanie… a napiszę to od razu – przeskakiwaliśmy, przeskakiwaliśmy jak szaleni.
Nie chcę jednak uprzedzać faktów. Każda decyzja była wynikiem wielu wydarzeń. Emocje, fizjologia, pogoda, otoczenie, czy kamień w bucie wpływały na nasze losy. O tym będę pisać. O widoczkach, o bólu, o śmiechu, o przebiegu trasy, o ciekawostkach na temat danego miejsca. Będzie dużo narzekania, bo szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy nieodpowiednimi ludźmi w nieodpowiednim miejscu, dlatego musieliśmy zrobić ten szlak na własnych zasadach. Jak to mówią Amerykanie – „walk your own path” i tak też robiliśmy. Potem okazało się, że naprawdę wielu piechurów przybrało tę dewizę, a osób, które robią dokładnie każdy kilometr, wcale nie spotkaliśmy tak wiele…
Cape Reinga – początek szlaku
Punkt startowy szlaku Te Araora znajduje się przy Cape Reinga, przylądku mieszczącym się na północnym czubku Nowej Zelandii. Mama Andy’ego wraz z jego Ojczymem zabrali nas tam samochodem. Byliśmy bardzo wdzięczni za podwózkę. W innym przypadku musielibyśmy organizować się z busikami lub łapać stopa, bo nie ma ogólnodostępnego transportu publicznego do Cape Reinga.

Cape Reinga reklamowany jest jako najbardziej wysunięty na północ punkt tego kraju, nie jest to jednak prawda. Tak naprawdę najbardziej na północ jest wyspa Nugent Island, a jeżeli chodzi o stały ląd, to są to Surville Cliffs.
Mieliśmy już okazję odwiedzić Cape Reinga podczas naszego roadtripa po Nowej Zelandii 3 lata wcześniej. Więcej o tym miejscu i pobliskich atrakcjach, możesz przeczytać TUTAJ.
Szlak rozpoczyna się od dotknięcia znaku wskazującego różne kierunki świata. Jak nie dotkniesz, to się nie liczy! To tutaj zaczyna się Te Araroa (albo i kończy, jeżeli przemierza się trasę w północnym kierunku). Podobny znak znajduje się w Bluff, czyli tam, gdzie szlak się kończy.

Od tego momentu powinniśmy iść na południe, kierując się ku wybrzeżu. Niestety nie w sezonie 23/24. Od ponad pół roku pierwsze 20 km szlaku było zamknięte. Na początku wynikało to ze zniszczeń spowodowanych przez cyklon, który przeszedł przez Nową Zelandię. Potem problemem stały się dzikie psy, żeby na koniec trasa pozostawała zamknięta przez pewien konflikt terytorialny. Ostatecznie trasę otworzono w połowie grudnia. Niestety większość piechurów rozpoczynających Te Araroa od północy kraju, dawno już pozostawiło te obszary za sobą (najwięcej osób zaczyna szlak w październiku i listopadzie).

Co zrobić w takiej sytuacji?
Aby znaleźć się na szlaku, trzeba było najpierw dostać się do strumienia Te Paki Stream, którym dochodzi się do plaży, a tym samym na szlak. Problem w tym, że strumień znajduje się prawie 20 km od punktu startowego Te Araora i prowadzi do niego tylko droga asfaltowa. Pierwszy dzień na szlaku średnio jest spędzać na drodze z samochodami, dlatego wielu piechurów przyjeżdżało cyknąć sobie fotkę ze znakiem, a potem jechali autem/busem do Te Paki Stream. Tak zrobiliśmy i my.
Te Paki Stream i Giant Sand Dunes
Strumień płynie zaraz obok wielkich wydm zwanych Giant Sand Dunes. Parę lat wcześniej zjeżdżaliśmy z nich na sandboardzie.

Dzisiaj nie poświęciliśmy im ani minuty uwagi, będąc podekscytowanymi nadchodzącymi pierwszymi krokami na szlaku. Zabraliśmy plecaki z bagażnika, pożegnaliśmy się z rodzicami Andy’ego i ruszyliśmy przed siebie. Boso. Pierwsze kilometry prowadziły wzdłuż koryta strumienia i było to nawet całkiem przyjemne!

Strumień robi również za drogę dojazdową do plaży, można nawet dostrzec znak ograniczenia prędkości.

Idąc Te Paki Stream, spotkaliśmy pierwszych piechurów Te Araroa – Till’a z Niemiec oraz Tom’a ze Szkocji. Panowie szli pieszo aż z samego Cape Reinga, więc tego dnia mieli zrobić około 46 km. To strasznie dużo, jak na pierwszy dzień, ale gdy słuchałam ich opowieści z różnych wypraw, to raczej taki dystans nie był dla nich wielkim problemem. W pewnym momencie myślałam, że mamy do czynienia z trekkingowymi celebrytami, bo byli chyba wszędzie, od wypraw po pustyniach po samą Arktykę. Gdzie nam do nich z naszym doświadczeniem na poziomie dojścia do Morskiego Oka :D.
90 Mile Beach
Strumień kończy się na plaży Ninety Mile Beach i uchodzi do Morza Tasmana. W końcu znajdujemy się na właściwym szlaku! Przez najbliższe 4 dni będą towarzyszyć nam takie widoki:

Co ciekawe 90 Mile Beach, wcale nie ma 90 mil, tylko 55 mil (89 km). Skąd taka rozbieżność? Wcześni Europejscy osadnicy wiedzieli, że koń w ciągu dnia potrafi przebiec do 30 mil dziennie. Pokonanie plaży zajęło im 3 dni, wiec uznali, że plaża ma 90 mil. Nie wzięli tylko pod uwagę, że po plaży biegnie się trochę wolniej…
Wkładam buty i ruszam przed siebie. Andy, jak na Nowozelandczyka przystało, idzie boso. Na nic mu argumentacja moja oraz spotkanych wędrowców, że to nie jest najlepszy pomysł. To nie jest krótki spacer plażą, a dłuuugie kilometry z dodatkowym obciążeniem na plecach. Piasek w tej sytuacji będzie działać nieubłaganie na jego stopy, jakby tarł je papierem ściernym. On wie jednak lepiej. W efekcie, po 3 kilometrach wędrówki plażą, dorobił się pierwszego otarcia.

Otarcia to zmora na szlakach długodystansowych, która niekiedy wyklucza piechurów z wędrówki na parę dni lub tygodni. Sposobów na zniwelowanie ryzyka obtarć jest parę. My nosiliśmy wełniane, palczaste skarpetki Injinji, smarowaliśmy stopy wazeliną, na newralgiczne miejsca nakładaliśmy taśmę na otarcia i staraliśmy się w miarę często „wietrzyć” stopy, nie dopuszczając, aby piasek i kamyki dostały się do naszych skarpet i butów.
Idziemy dalej!
90 Mile Beach ciągnie się i ciągnie. Wygląda cały czas tak samo. Pierwszego dnia nam to nie przeszkadza. Nadal rozemocjonowani rozpoczęciem szlaku cieszymy się, że rozpoczęła się nasza podróż. Dosyć często mamy małe przystanki na odpoczynek. Andy złamał kiedyś obojczyk i teraz musi robić krótkie odpoczynki co parę kilometrów na odciążenie. Co przystanek dostaję również informację, że coraz więcej obtarć pojawia się na jego stopach. A ja? Zero.
Przeskoczę trochę w przyszłość – ja przez całą trasę nie dorobiłam się ani jednego obtarcia, a Andy przez pierwszy miesiąc miał ich chyba z 30, a potem się uodpornił :D.

Wieczór Pierwszego Dnia
Ostatnie kilometry do campingu były już bardzo męczące. Doskwierały nam plecy, ramiona, nogi… ogólnie czuliśmy się mocno obolali. Teraźniejszość umilał nam jednak całkiem malowniczy zachód słońca.

Na camping (Maunganui Bluff Reserve – $10 za noc) dotarliśmy jako ostatni. Za chwilę miało zacząć się ściemniać. Byliśmy wykończeni po tych 26 kilometrach, a czekało nas jeszcze rozłożenie namiotu i przygotowanie spanka oraz jedzonka. Całe szczęście namiot okazał się łatwy w obsłudze, więc obyło się bez kłótni podczas jego rozkładania.
Gdy tworzyliśmy nasze obozowisko, podszedł do nas poznany wcześniej, bardzo rozmowny Till. Byliśmy tak zmęczeni, że naprawdę nie mieliśmy ochoty na rozmowy, zwłaszcza że wszystko robiliśmy po raz pierwszy i musieliśmy się na tym skupić. Till jednak nie wyczuł „czaczy” i co chwilę zawracał nam głowę pytaniami i komentarzami na temat naszego sprzętu. Jak tylko postawiliśmy namiot i nadmuchaliśmy materace, wskoczyliśmy do namiotu. Trochę po to, żeby ukryć się przed Tillem, ale też, bo bardzo chcieliśmy się po prostu położyć. Leżeliśmy tak bez ruchu z 20 minut, a mi w głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl – „w co ja nas wpakowałam”. Pomysł przejścia szlaku Te Araroa był mój. Andy przystał na to, bo co miał biedny zrobić XD
Gdy zabraliśmy się za gotowanie w dostępnej na campingu wiacie, było już ciemno. Tillowi to jednak nie przeszkodziło, żeby znowu nas dorwać na krótką pogadankę ;). Zjedliśmy, łyknęliśmy po ibuprofenie i poszliśmy spać.
Dzień drugi na szlaku Te Araroa – zaczynamy się sypać
Rano obudziliśmy się cali obolali. Może zastanawiasz się, dlaczego jesteśmy tak wykończeni. Powód jest nie do przyjęcia, biorąc pod uwagę skalę tej wyprawy, ale… nie przygotowaliśmy się fizycznie. Można powiedzieć, że wręcz wstaliśmy z kanapy i poszliśmy robić szlak długodystansowy. Nie polecam takiego rozwiązania, bo bardzo mocno utrudniliśmy sobie pierwsze tygodnie… ale cóż… mądry Polak i Nowozelandczyk po szkodzie :D.
Drugiego dnia była jeszcze energia, żeby strzelić sobie selfiaka.

Do kolejnego campingu mieliśmy 30 kilometrów. Plaża zaczynała się nam już dłużyć. Po prawej woda, na wprost plaża, a po lewej wydmy. I tak w kółko. Wówczas nie miałam żadnej muzyki, czy podcastów na telefonie, więc rozrywką było, to co wyrzuciło morze lub wzory na piasku.


Od czasu do czasu mijały nas również samochody jadące po plaży. Oni machali nam, my im – takie urozmaicenie wędrówki.

Ninety Mile Beach jest oficjalną nowozelandzką drogą krajową. Można po niej jeździć, a w sytuacjach powodzi itp., stanowi alternatywę dla drogi krajowej numer 1.
Po 18 km musieliśmy zatrzymać się na dłuższą przerwę, bo Andy dostał jakiejś wysypki, która mocno utrudniała mu przebieranie nogami. Pojawił się nawet pomysł, żeby rozbić się w tym miejscu – trawka, woda w pobliżu, czego chcieć więcej?

Spanie w miejscach niewyznaczonych na camping nie jest jednak legalne na 90 Mile Beach. A poza tym było w miarę wcześnie i mieliśmy jeszcze trochę energii. Pozostało nam jednakże do zrobienia 12 km, co oznaczało, że znowu dojdziemy na camping, gdy będzie się ściemniać. Postanowiliśmy więc zjeść kolację teraz, żeby mieć mniej do roboty, gdy dojdziemy na camping.
Niestety po ponad godzinnym odpoczynku i napełnieniu brzuchów, moje ciało strasznie się rozleniwiło i po 2 km od kontynuacji wędrówki, wiedziałam, że nie dam rady iść dalej. W przeciągu niecałych dwóch ostatnich dni zrobiliśmy ponad 56 km, co było szokiem dla mojego ciała, które nieczęsto zaznaje aktywności fizycznych. Musieliśmy niestety złamać regulamin i rozbić się na dziko.
Dzień Trzeci – zabierzcie mnie stąd
Rano obudził nas deszcz uderzający o tropik namiotu. Prognozy wskazywały, że o 11 ma przestać padać, postanowiliśmy zaufać przewidywaniom i dłużej sobie poleżeć. O dziwo, jak z zegarkiem w ręku, o godzinie 11 woda z nieba wstrzymała swoją aktywność.

Mieliśmy 10 km albo 27 km do kolejnych camingów. Szybko się okazało, że będzie dobrze, jak uda mi się, chociaż dojść do tego bliżej położonego. Ramiona piekły mnie już po 10 minutach, a za chwilę zaczęły drętwieć ręce. Do tego doszły jeszcze biodra. Nie chodziło już tylko o kieszenie plecaka, które boleśnie obijały się o kolce biodrowe… plaża niby jest płaska, ale jednak nie do końca. Ma lekki kąt nachylenia, obniża się lekko w kierunku morza. Prawa część ciała była nieustannie niżej niż ta druga. Coś, na co zwykle nawet nie zwróciłoby się uwagi, stało się mocno dokuczliwym problemem.
Co chwilę się zatrzymywałam, zrzucałam plecak, wkładałam i tak w kółko. Siadała mi trochę głowa, bo zdawałam sobie sprawę, że to nie skończy się za dwa/trzy dni, kiedy zejdziemy z plaży, tylko będzie to trwało kolejne miesiące. I będzie gorzej. Nie ukrywam, popłakałam sobie trochę, a nawet bardzo. Andy w pewnym momencie wykazał się ogromnym bohaterstwem i zabrał ode mnie mój plecak. Na plecach niósł swój, a na przedzie mój. Szkoda, że nie zrobiłam mu wtedy zdjęcia. Przeszedł tak aż 2 km. Potem oddał mi plecak, ale wziął do siebie cięższe elementy mojego ekwipunku. To trochę pomogło.
Hukatere Lodge – Camping Ground
Idąc, odświeżałam ciągle mapę, patrząc, ile jeszcze nam zostało kilometrów do campingu. Gdy doszliśmy do zejścia z plaży, okazało się, że camping nie znajduje się zaraz przy plaży, tak jak poprzedni…. trzeba było dołożyć jeszcze 600 metrów idąc drogą gruntową, która prowadziła leciutko po górkę. Myślałam, że tam padnę, skisnę i zawisnę. Gdy doczołgaliśmy się do bramy wejściowej, czekały nas kolejne dodatkowe nieoczekiwane metry, bo camping znajdował się w głębi pola. Zaległam na trawie w ramach 34-ego odpoczynku tego dnia. Andy stwierdził, że pójdzie przodem, zorientować się co i jak, a ja jak nabiorę sił, to mam dołączyć.
Po 5 minutach sił mi nie przybyło, ale uznałam, że moje zwłoki leżące w trawie przy furtce nie wyglądają zbyt reprezentacyjnie, więc postanowiłam ruszyć dalej. Gdy doszłam do pozostawionego przez Andiego plecaka na trawie, padłam po raz 35-ąty. Po chwili przyszedł Andy z dwoma puszkami zimnej Coli, $5 za sztukę. Zwykle schłodzona kolka potrafi przywrócić mnie do życia, ale tym razem zadrgała mi co najwyżej powieka.
Właścicielki campingu nie było w tym momencie na miejscu, ale w kuchni był dostępny kącik, w którym można było kupić chłodne napoje i przekąski. Kupiliśmy jeszcze chipsy i poszliśmy rozkładać namiot. A raczej Andy rozkładał naszą materiałową chawirę, a ja zaległam na stole piknikowym. Słońce mi świadkiem, że leżałam tam co najmniej z godzinę. Na początku nie miałam siły nawet myśleć. Po 30 minutach, gdy udało mi się odzyskać trochę zasobów poznawczych, w głowie kłębiły mi się tylko takie myśli, jak „w co ja nas wpakowałam”, „przecież my się do tego nie nadajemy”, „to nie my, to nie dla nas”…
„Jak się z tego wymiksować”?!
Szansa na łatwe porzucenie szlaku pojawiła się od razu, bo na campingu Andy poznał Amerykanina, który podróżował po Nowej Zelandii samochodem. Miał za chwilę wybrać się do sklepu, do pobliskiego miasteczka. Moglibyśmy pojechać z nim, dostać się do cywilizacji i zostawić ten szlak w cholerę. Podzieliłam się szybko moim planem z Andym, który o dziwo stwierdził, że to jeszcze nie czas na poddanie się. Natomiast do sklepu chętnie się wybierze, żeby upichcić smaczną kolacyjkę na podbicie naszych morali.
Pod nieobecność mojego partnera w niedoli, postanowiłam zwiedzić trochę camping, który kosztował nas $50 za dwie osoby (można było płacić kartą). Były tam kible ze spłuczką, prysznice i mała kuchnia. Jeżeli ktoś chciał odpocząć od namiotu, można było kupić miejsce w łóżku piętrowym albo i całą chatkę.
Na campingu zawitaliśmy dosyć wcześnie, więc miejsce było prawie puste. Miałam kuchnię i wszystkie gniazdka elektryczne tylko dla siebie. Postanowiłam skorzystać z darmowego Wi-Fi i poinformować wszystkich na Instagramie, jak mi źle i niedobrze 😉 Plus ściągnęłam sobie parę podcastów na telefon, żeby mieć na czym zawiesić myśl podczas wędrówki nudną plażą.
Pierwsza integracja z „równie umęczonymi”
Oczekując na powrót Andiego, poznałam parkę z Austrii, która miesiąc wcześniej skończyła Appalachian Trail (szlak długodystansowy w USA) i po Te Araroa planowali zrobić jeszcze 3 kolejne szlaki długodystansowe. Zamiast podać swoje imiona, przedstawiali się swoimi tzw. trail names (imie ze szlaku) – Nutella i Bane. Później przekonałam się, że dosłownie wszystkie napotkane przez nas osoby, które skończyły jakiś szlak długodystansowy w Stanach, mieli swoje „trail name”. W sumie fajna sprawa, tak jak nie mam pamięci do imion, tak jakoś te ksywki łatwiej utrwalały się w głowie. Okazało się, że nie tylko ja ciężko znoszę plażowe trudy. Owa para właśnie miała swój drugi 'zero day’, odpoczywając na campingu.
Dzień Zero 'zero day’- tak na szlaku nazywa się dni podczas których, nie zrobiło się żadnych kilometrów. Są to zwykle dni przeznaczone na odpoczynek, regeneracje, zwiedzanko albo przeczekanie niekorzystnej pogody.
Z czasem zaczęło pojawiać się coraz więcej piechurów, którzy robili szlak Te Araroa. Niektórzy wyglądali, jakby właśnie wrócili z krótkiego i sympatycznego spaceru plażą, a inni podobnie jak ja, jakby określenie „lubię długie spacery plażą” nabrało dla nich zupełnie innego znaczenia. Największą częścią hikerów była jednak grupa pt. mocno zmęczeni, ale zadowoleni.
Koniec dnia pożegnał nas pięknym zachodem słońca nad oceanem. Pojawiły się nawet dzikie konie. Ninety Mile Beach słynie z tego, że jest jednym z miejsc, gdzie można zobaczyć dzikie konie w Nowej Zelandii. Nazywane są one końmi Kaimanawa, ponieważ to w górach Kaimanawa zostały po raz pierwszy dostrzeżone. Te konie to potomkowie wierzchowców, którzy przybyli do Nowej Zelandii wraz z brytyjskimi osadnikami. Na przestrzeni lat konie uciekały albo zostawały wypuszczane na wolność i w ten sposób mamy teraz populację dzikich koni Kaimanawa.

Dzień Czwarty (ostatni) na Ninety Mile Beach
Dnia czwartego obudziłam się już z lepszą energią. Porządna kolacja, dłuższa regeneracja poprzedniego dnia i rozmowy z innymi piechurami, sprawiły, że morale mi trochę podrosły. Tego dnia mieliśmy 17km albo 33km do kolejnych campingów. Zgodnie ustaliliśmy, że dojdziemy do tego bliżej położonego. Gdybyśmy zdecydowali się na dojście do tego dalszego, to tym samym przeszlibyśmy całą plażę i etap Ninety Mile Beach byłby zakończony. Nie mieliśmy jednak siły na zrobienie tylu kilometrów.
Idąc z podcastem w uszach, szło się o niebo lepiej. Nadal robiliśmy sporo przerw, bo jednak doskwierały nam mocno ramiona od ciężkich plecaków, ale to było nic w porównaniu z dniem poprzednim. Przemierzając Ninety Mile Beach, dość często musieliśmy przechodzić przez strumienie, które wpadały do morza. Nie zawsze udało się wyjść z tego suchą stopą, to też Andy opracował taki system suszenia skarpetek:

Ngapae Holiday Park
Na kolejny camping Ngapae Holiday Park dotarliśmy dosyć wcześnie. Ten był o wiele większy niż poprzedni i odrobinę tańszy (38$). Była tam spora sala ze stolikami i TV, kuchnia, basen oraz domki do wynajęcia. Można tam było również kupić zimne napoje i przekąski. Rozłożyliśmy namiot, poszliśmy do wspólnego pokoju i Andy zaczął kombinować, jak zmodyfikować trochę trasę. Kolejnego dnia mieliśmy dojść do miejscowości Ahipara i tym samym zejść z plaży. Kolejny odcinek to było przejście do miasta Kaitaia drogą asfaltową, po której normalnie jeżdżą samochody. Wiele osób łapie w tym momencie stopa, bo łażenie po drodze to żadna przyjemność. Kaitaia znajduje się na północy wschód od Ahipara, więc trochę się cofamy. W ramach obszarowego rozeznania zamieszczam mapkę.

Andy wpadł na pomysł, żeby zejść z plaży już jutro. Zamiast robić kolejne 15km po 90 Mile Beach do Ahipara, a potem iść lub łapać stopa do Kaitaia (około 14km), to mieliśmy pójść drogą, która prowadziła z naszego campingu do krajowej drogi numer 1 (5km), a potem iść albo łapać stopa do Kaitaia (około 13km). Tak właśnie, już dnia czwartego skończył się mój ambitny plan nieprzeskakiwania kilometrów na szlaku Te Araroa :D.
W Kaitaia nie było żadnych campingów, więc zarezerwowaliśmy AirBnb za 70 dolców nowozelandzkich i poszliśmy spać. Andy zadowolony, że uda mu się uciąć parę kilometrów, ja z małymi wyrzutami sumienia, ale również z ulgą, że kolejnego dnia nie będę musiała oglądać tej znienawidzonej przeze mnie wówczas plaży.
Dzień piąty – zaczynamy asfaltowy etap
Spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy. Wychodząc z terenu campingu, napotkaliśmy, Nutellę i Bane’a, którzy o dziwo wracali z plaży na camping. Okazało się, że potrzebują kolejnego dnia odpoczynku. Co ta plaża robi z ludźmi!!! Potem jak podglądałam ich trochę na Insta, to wydaje mi się, że ostatecznie zrezygnowali z pokonywania szlaku Te Araroa.
Wyszliśmy z terenów campingowych i zamiast udać się w prawo, w kierunku plaży, to ruszyliśmy w lewo drogą. Trasa nie była zbyt ruchliwa, szliśmy głównie między zielonymi wzgórzami. Zróżnicowany krajobraz był miłą odmianą po wiecznie wyglądającej tak samo 90 Mile Beach 😀 Po drodze spotkaliśmy typowe dla Nowej Zelandii boksy, gdzie lokalsi wystawiają swoje produkty i przetwory. Wszystko na zasadzie zaufania i uczciwości – jest podana cena, jeżeli chcesz kupić produkt, to wrzucasz odliczoną kwotę do skrzyneczki na pieniądze.

Próbowaliśmy parę razy złapać stopa, który zabrałby nas do głównej drogi, ale bezskutecznie. Byłam troszkę zaskoczona, bo słyszałam, że w Nowej Zelandii łapanie stopa idzie bardzo łatwo, a tu co najmnej 30 samochodów przejechało i nic. Sytuacja obróciła się jednak o 180 stopni, gdy dotarliśmy na główną trasę. Stanęliśmy przy zatoczce, wystawiliśmy kciuki i zatrzymał się przy nas pierwszy nadjeżdżający samochód. W ten oto sposób złapaliśmy naszego pierwszego stopa w życiu i udaliśmy się do Kaitaia, zaczynając nowy etap Te Araroa…