Pierwsze kontuzje i trasa do Paihia – Te Araroa #2

Kaitaia Te Araroa

Po trudach, które spotkały nas na 90 Mile Beach, ruszyliśmy dalej… Pojawiły się pierwsze kontuzje, pierwsze przeskakiwanie etapów szlaku, pierwszy autostop, a przede wszystkim pierwsze kroki nie po plaży!!! 

Ten post to kontynuacja naszej wędrówki szlakiem Te Araroa – poprzedni post znajdziesz TUTAJ.

Do miejscowości Kaitaia złapaliśmy autostop. Przyjazny kierowca wyrzucił nas przy głównej trasie, z której mieliśmy kilometr do naszego AirBnb.

Nazwa Kaitaia pochodzi z języka maoryskiego i w tłumaczeniu oznacza “żywność zniszczoną przez powódź”. Nadane mienie ma dużo wspólnego z rzeczywistością, bo jadąc na start szlaku Te Araroa, widzieliśmy wiele podtopionych terenów w okolicy. Jest to dosyć częsty problem daleko wysuniętych na północ terenów Nowej Zelandii, które nawiedzają ulewne deszcze i cyklony. Jeden z takich cyklonów przeszedł na dzień przed rozpoczęciem przez nas szlaku.

Kaitaia i pierwsze kontuzje

Idąc w kierunku naszego noclegu, poczułam, że zaczyna mi doskwierać kolano. Gdy doszliśmy na miejsce, z ulgą rzuciliśmy się na łóżko i leżeliśmy tak parę chwil, próbując nie myśleć o tym, że boli nas prawie każdy element naszych ciał. Mnie bolały nawet uszy, bo przypiekłam je sobie, idąc 90 Mile Beach! Słońce w Nowej Zelandii jest zdecydowanie mocniejsze i nawet przez myśl mi nie przeszło, aby nasmarować uszy!

słońce w Nowej Zelandii

Byliśmy mocno poturbowani, a jutro mieliśmy zacząć jeden z bardziej wymagających etapów Te Araroa – Raetea Forest. Las, który słynie z głębokich błotnistych przepraw (np. siedzisz w błocie po uda), słabej jakości ścieżki oraz jednych z najwyższych wzgórz regionu Northland. Wielu piechurów wskazuje ten etap jako jeden z najtrudniejszych elementów całego Te Araroa, gdzie często 1 kilometr pokonuje się w godzinę. Szczerze, to na tamten moment 10-minutowa trasa chodnikiem do sklepu wydawała mi się sporym przedsięwzięciem, a co dopiero wielokilometrowe przedzieranie się przez chaszcze i błoto. Postanowiliśmy jednak się tym na razie nie przejmować i poszliśmy coś zjeść.

W drodze do centrum miasteczka, kolano zaczęło mi tak doskwierać, że nie byłam w stanie się normalnie poruszać. Czułam sporą niestabilność, jakby kolano miało się zaraz “wypiąć”. Mocno mnie to zmartwiło. Na początku każde z nas było bardzo wyczulone na wszelkiego rodzaju dolegliwości – ból, ukłucia, czy inne dziwne doznania pochodzące z ciała.

No bo jak to! To dopiero początek szlaku, jeszcze tysiące kilometrów przed nami, a my już zaczynamy się rozsypywać? To, co będzie później?! Czy uda nam się dokończyć ten szlak?

Z czasem przyzwyczailiśmy się jednak, że co jakiś czas coś nas mocniej bolało albo że łapiemy małe urazy. Najlepszą poradą medyczną było: rozchodzić i samo przejdzie. Działało! 😉 Jednakże w pierwszych dniach nie byliśmy jeszcze specjalistami rehabilitacyjnymi, to też to latające kolano mocno podkopało moje i tak już w opłakanym stanie morale.

Gdy doszliśmy to centrum miasteczka Kaitaia, tak jak to z nowozelandzkimi miejscowościami bywa, po godzinie 17.00 prawie wszystko było zamknięte. Zawsze jednak można liczyć na fastfoody, które są dłużej czynne. Zamówiliśmy po pizzy – $16 za sztukę. Po tym, jak mocno wzrosły ceny w Polsce, Nowa Zelandia wcale nie wydaje się taka droga, jak kiedyś.

Kaitaia Nowa Zelandia
Puste ulicy Kaitaia po godzienie 17.00…

Rozterek ciąg dalszy

Gdy wróciliśmy do AirBnb, zaczęliśmy poważnie zastanawiać się, co mamy zrobić dalej. Przeglądaliśmy grupy na Facebooku, dotyczące szlaku Te Araora, gdzie udziela się wielu piechurów. Są one kopalnią wiedzy i można się z nich sporo dowiedzieć na temat obecnych warunków na szlaku, jak i poczytać o doświadczeniach osób, które Te Araroa już zrobiły.

Naprawdę sporo osób wskazywało kolejny odcinek jako jeden z najgorszych na całym szlaku Te Araroa. Oczywiście była też grupa, która uważała, że wcale nie jest tak źle, tylko trzeba nie być miękką fają. Ja na tamten czas byłam raczej rozmemłanym glutem, dla którego nawet miękka faja wydawała się stałym i solidnym podłożem. Do tego wszystkiego, wyszło parę ostrzeżeń, żeby naprawdę zastanowić się nad wejściem do Raetea Forest ze względu na bardzo trudne warunki spowodowane przez cyklon, który przeszedł parę dni wcześniej. W ostatnich dniach przeprowadzono parę akcji ratunkowych z helikopterem, żeby wydostać piechurów. Gdy o tym przeczytaliśmy, zważając na nasz stan fizyczny, moje kolano i gorsze warunki na trasie niż zwykle, zrozumieliśmy, że byłoby głupotą z naszej strony pakować się do tego lasu.

Z jednej strony czułam ulgę, a z drugiej ogromne rozczarowanie, bo nie chciałam przeskakiwać aż tylu kilometrów. Zwłaszcza że szybko się okazało, że prócz lasu Raetea Forest, będziemy musieli przeskoczyć jeszcze 2 kolejne odcinki. Ze względu na cyklon, podobno te elementy trasy były równie błotniste i trudne, jednak głównym powodem naszej rezygnacji byłby utrudniony dojazd do szlaku. Autobus nie zatrzymywał się nigdzie w pobliżu miejsc, gdzie moglibyśmy wrócić na szlak. Zawsze pozostawał autostop, ale na początku szlaku, byliśmy niepewnie nastawieni do tego “środku transportu”. W sumie nadal za nim nie przepadam, pomimo tego, że później wielokrotnie w ten właśnie sposób podróżowaliśmy.

Kaitaia – Kerikeri

Kupiliśmy bilety na autobus z Kaitaia do Kerikeri. W Nowej Zelandii transport publiczny jest naprawdę ubogi. Połączenia pociągowe są bardzo ograniczone, a jeżeli chodzi autobusy międzymiastowe, to zdecydowany prym wiedzie firma przewozowa InterCity. Ten monopol mocno czuć w cenach, bo zapłaciliśmy około $80 za dwa bilety.

Z rana wstaliśmy, opuściliśmy nasz AirBnb i ruszyliśmy na autobus. Będąc w centrum Kaitaia, odwiedziliśmy przysłowiowy sklep za dolara, aby kupić mi jakieś wzmocnienie kolano. Opaski chodziły po 15 dolców, ale nie wiedzieliśmy, co mogą być warte, skoro pochodziły ze sklepu z typową “nieoszlifowaną chińszczyzną”. Zaraz obok znajdował się sklep typu apteka + drogeria, udaliśmy się tam, aby zorientować się, czy mają coś bardziej legitnego. Mieli. Tam opaski kosztowały jednak jakieś 80 dolarów. Zaoszczędzenie $65 wygrało z potencjalnie większą kolanową stabilizacją, więc poszliśmy przeprosić się z chińskim sklepem.

Podróż autobusem do Kerikeri trwał około 1.40 godziny. Po drodze mijaliśmy zielone, falujące wzgórza – znak firmowy północnej wyspy. Trawiaste pagórki, na których pasą się owce, krowy czy kozy to obrazek, który będziemy widzieć bardzo często, przemierzając tereny Nowej Zelandii.

Kerikeri

Autobus wysadził nas w centrum miasta Kerikeri, z którego mieliśmy 1,5km do miejsca naszego noclegu – Hone Heke Lodge. W tym mieście nie było campingu, to też musieliśmy spać pod dachem. To jedna z popularniejszych miejscówek, w których nocują osoby robiące szlak Te Araroa. Właściciele są ultra mili i powitali nas lodami na patyku. Wynajęliśmy pokój dla dwóch osób z łóżkiem piętrowym i zaczęliśmy zastanawiać się co zrobić z owym dniem.

W Kerikeri znajduje się piękny wodospad – Rainbow Falls, obok którego zresztą wiedzie trasa szlaku Te Araroa. Atrakcja znajdowała się już za nami, ale w związku z tym, że przeskoczyliśmy tyle terenu, to chcieliśmy się do niej cofnąć. Do wodospadu pieszo w tę i z powrotem mieliśmy 9km, niestety z moim latającym kolanem mogłam, sobie co najwyżej obejrzeć zdjęcie wodospadu z naszego poprzedniego wyjazdu.

Cały dzień więc spędziliśmy w naszej noclegowni, a na kolację zamówiliśmy pizzę Domino’s z dowozem. Następnego poranka okazało się, że niestety moje kolano nadal nie chciało współpracować, dlatego zostaliśmy na kolejną noc.

Obok parkingu naszego hoteliku rosło drzewo Pohutukawa, które w Nowej Zelandii często nazywane jest drzewem świątecznym (Christmas Tree), bo rozkwita właśnie w okolicach Bożego Narodzenia. Po polsku jego nazwa brzmi Metrosideros Wyniosły, jednak wydaje mi się, że Pohutukawa, brzmi o wiele przyjaźniej.

Pohutukawa Christmas Tree Nowa Zelandia

Ruszamy dalej! Do Paihia!

Kolejnego dnia moje kolano nadal nie było w najlepszej formie, ale trzeba było iść dalej. Nie chcieliśmy wydawać więcej kasy za nocleg, a i przyznam, że nasze materace w hostelu były tak wyleżane, że tęskniliśmy trochę, aby położyć się na twardej macie w naszym namiocie :D. Mój materac był tak zużyty, że dosłownie zapadałam się na środeczku. Kochany Andy wymienił się ze mną na drugą noc i było trochę lepiej, ale oboje chcieliśmy już po prostu iść dalej.

Cel na dziś? Paihia! Najpierw jednak musieliśmy się wydostać z miasta Kerikeri. Przemierzaliśmy głównie osiedla domków jednorodzinnych. W nowozelandzkich miasteczkach na próżno szukać bloków, czy wielokondygnacyjnych budynków. Jedno piętro to już dużo. Przechodząc z jednego osiedla na drugie, przeszliśmy przez lasek z polem, na którym pasły się krowy.

Kerikeri nowa zelandia
Pole między osiedlami w Kerikeri

W Kerikeri zaczęłam kolekcjonować zdjęcia ciekawych skrzynek na listy.

skrzynki na listy nowa zelandia

Gdy tylko opuściliśmy granice Kerikeri, skończył się chodnik, a szlak prowadził dalej po prostu drogą asfaltową. Do łażenia po drogach pałaliśmy miłością negatywną. Owo uczucie budziło się w nas często, bo na północnej wyspie łażenia po trasach samochodowych jest całkiem sporo. Tempo spada, bo nie można ścinać zakrętów, a i często musimy się zatrzymywać lub schodzić z pobocza, gdy mija nas TIR, czy większy pojazd. W ramach bezpiecznego piechurowania nie słuchamy też muzyki, ani podcastow, bo trzeba nasłuchiwiać, czy nie zbliżają się pojazdy.

Z czasem, gdy bardziej “poczuliśmy” drogowy vibe, pozwoliliśmy sobie na słuchawkę w jednym uchu, ale na pierwszych etapach szlaku wiele kilometrów przemierzaliśmy na sucho, bez dźwięków.

Waitangi Forest Track

Po paru kilometrach rywalizowania z samochodami o kawałek czarnego podłoża pod butem, szlak odbił w prawo i znaleźliśmy się na prawie 15-kilometrowym odcinku o nazwie Waitangi Fotest Track. Początek szlaku przebiega przez tereny, na których karczują lasy. Trasa to przede wszystkim droga gruntowa, po której poruszają się przede wszystkim ciężkie pojazdy. Tego dnia nie spotkaliśmy ani jednego, więc całą szerokość mieliśmy tylko dla siebie. Nasze tempo przyśpieszyło, a w uszach rozbrzmiała muzyka (lub w moim przypadku podcast kryminalny).

Waitangi Forest Track Te Araroa
Waitangi Forest Track

Szło się naprawdę przyjemnie, słońce co jakiś czas wyłaniało się zza chmur, więc nie było, ani za ciepło ani za zimno. Nadal robiliśmy sporo przerw, bo nasze ramiona nie były przystosowane do noszenia ciężarów, ale ogólnie szło się nam dobrze.

Waitangi Forest Track Te Araroa
Te Araroa znak

Po czasie weszliśmy do lasu i pomyliliśmy drogę, lądując na punkcie widokowym Mt Bledisloe. Całe szczęście za owym punktem nie było już ścieżki, dlatego w miarę szybko zorientowaliśmy się, że musieliśmy zboczyć z drogi. Idealnie postawiona ławeczka z widokiem na błękitne wody i miasteczko Paiha w oddali zachęciły nas do odpoczynku i wyciągnięcia batonów musli. Zdecydowanie nie żałowaliśmy nadrobionych metrów.

 Mt Bledisloe punkt widokowy
Widok z Mt Bledisloe na Bay Of Islands i Paihia
 Mt Bledisloe Waitaingi Forest Track

Później znowu wylądowaliśmy na drodze, ale tym razem szło się o wiele przyjemniej, bo mieliśmy widok na wody zatoki Bay of Islands. Ten region jest p-r-z-e-p-i-ę-k-n-y. 144 wysp i wysepek, błękitne wody, urokliwe miasteczka, to jest absolutny must see, kiedy wybierasz się do Nowej Zelandii i chcesz poczuć subtropikalny klimat tego kraju. Kawałek trasy przechodzi obok rozległych pól golfowych, dając nam dużo miejsca na poboczu. Po takich drogach to ja mogę chodzić!

Paihia Nowa Zelandia
Pole Golfowe Paihia

Paihia

Im bliżej Paihia, tym bliżej do bardzo ważnego miejsca dla nowozelandzkiej historii. Szlak przebiega obok Waitangi Treaty Grounds, czyli miejsca, gdzie w 1840 roku podpisano traktat Waitangi pomiędzy Maorysami (grupa etniczna w Nowej Zelandii) a przedstawicielami Korony Brytyjskiej. Wielu historyków uważa, że traktat ten utworzył Nową Zelandię. Teren jest ogrodzony, znajduje się tam muzeum, które nie należy do najtańszych, ale jeżeli kogoś interesują takie tematy, to podobno jest tam bardzo fajnie (my nie byliśmy)

Przechodzimy przez most łączący Waitangi Treaty Grounds i znajdujemy się w Paihia, miejscu naszej destynacji na dzisiaj. Nasz camping znajdował się na skraju miejscowości, to też musieliśmy przejść przez całe miasteczko. Po drodze zatrzymaliśmy się na “tradycyjne” nowozelandzkie dane pt. fish&chips, które zjedliśmy na plaży z pięknym widokiem.

tradycyjne nowozelandzkie danie
Więcej papieru niż jedzenia – “tradycyjne” nowozelandzkie danie 😉

Mieliśmy małe problemy ze znalezieniem miejsca, które obraliśmy na cel naszego noclegu. Kluczyliśmy trochę po uliczkach, żeby ostatecznie dowiedzieć się, że owo miejsce już nie oferuje noclegu osobom z namiotem. Całe szczęście nieopodal znajdowała się kolejna miejscówka o nazwie Seaview Campervan Park. Problem w tym, że był to typowy camping oferujący nocleg osobom śpiącym w swoich campervanach itp. Mimo to i tak poszliśmy spytać, czy udostępniliby nam kawałek trawnika. Udaliśmy się do campera, obok którego stała tabliczka informująca, że należy on do właściciela tego miejsca. Gdy podeszliśmy bliżej, napotkaliśmy na mooooocno wstawionego człowieka z browarkiem w ręku, który na nasze pytanie odpowiedział tylko zdziwionym spojrzeniem, jakbyśmy mieli członka narysowanego na czole. Całe szczęście za moment podszedł do nas sympatyczny pan, który powiedział, że możemy się rozbić. Wskazał na miejsce przy płocie i odgrodził nas stołem piknikowym, żeby nikt w nocy w nas przypdkiem nie wjechał. Na tym zakończyliśmy nasz dzień.

Share