Avalanche Peak – najgorszy trek mojego życia + Castle Hill

Avalanche Peak

Avalanche Peak pozostanie w moich wspomnieniach na długo. Bynajmniej nie z powodu pięknych widoków, jakie roztaczały się ze szczytu… Namiastka udaru słonecznego, mdłości i potworne zmęczenie, to byli moi wierni towarzysze tego treku. Tak się kończy, gdy kanapowiec zabiera się za łażenie po górach, bez przeczytania ani krztyny informacji na temat danej trasy…

Jak to się stało, że kanapowiec, postanowił wpisać Avalanche Peak na listę miejsc do odwiedzenia?

A SPONTANICZNYM PRZYPADKIEM!

Spodobało mi się video na YouTube. Filmik z drona zataczającego koła wokół trzech piechurów wchodzących na Avalanche Peak. Obrazek był tak ładny, że stwierdziłam, że też chcę taki nakręcić. W ten oto sposób, bez zbędnych ceregieli i dowiadywania się czegokolwiek na temat szlaku, postanowiłam wpisać go na listę.

Tak tras górskich proszę nie wybierać!

Oczywiście, już po obejrzeniu owego video na YT, mogłam zobaczyć, że to na pewno nie jest trasa do Morskiego Oka. Nie przejęłam się tym jednak zbytnio, bo co – ja nie wejdę? Zepnę poślady i wejdę. Problem tylko w tym, że nawet gdy oglądam wejścia na Mt Everest, myślę – weszłabym! Gdybym naprawdę musiała, gdybym miała dostać 10 milionów dolarów albo gdybym uratowała w ten sposób życie kogoś mi bliskiego, to na bank bym weszła! Także tego, o racjonalny pogląd sytuacji na pewno nie można mnie podejrzewać. Przynajmniej jeżeli chodzi o te sprawy.

Gdzie był Andy w tym wszystkim? Gdzie był Andy, gdy Avalanche Peak lądował w naszym planie podróży? Andy niestety nie miał nic do gadania. Nauczony tym, że gdy zakręci nosem na jakiś mój podróżniczy pomysł, ja kręcę nosem jeszcze bardziej i strzelam fochy szybciej niż karabin maszynowy, przyjął dewizę ‘Whatever makes you happy’ co w wolnym tłumaczeniu oznacza ‘Niech ci będzie babo, tylko się już odczep’.

Avalanche Peak – czyli o co tyle krzyku

Co to jest ten Avalanche Peak i dlaczego się tak ekscytuję? Szczyt ten mieści się w Arthur’s Pass National Park (więcej o tym parku pisałam W TYM POŚCIE). Znajduje się on na wysokości 1833m n.p.m. Tak, wiem, nie jest wysoki, sama właziłam na wyższe szczyty, ale tu chodzi o samą trasę na ten szczyt! Cały trek w jedną stronę ma około 2,5km, ze zmianą elewacji o 1100m na tym odcinku! Co mniej więcej oznacza, że cała trasa idzie ostro pod górę. Nie żebym to wiedziała, ruszając na szlak.


Avalanche Peak – informacje praktyczne

Zanim rozpocznę opis naszej męczarni, zawrę tutaj parę przydatnych informacji, w razie gdyby przyszła Ci do głowy wspinaczka na Avalanche Peak.

Jest to jedyny szczyt w Arthur’s Pass National Park, na który wiedzie oznaczona trasa. Na Avalanche Peak wiodą 2 ścieżki – Avalanche Peak Track oraz Scotts Track. Ta pierwsza uważana jest za trudniejsza i rekomenduje się nią raczej nie schodzić. Avalanche Peak Track rozpoczyna się zaraz za Information Center w Arthur’s Pass, natomiast Scotts Track startuje 700 metrów dalej, przy parkingu, z którego rusza ścieżka do wodospadu Devil’s Punch Bowl. Istnieją w sumie 3 sposoby na zdobycie szczytu.

Pierwsza opcja to zatoczenie kółka, czyli wejście Avalanche Peak Track i zejście Scotts Track. Jeżeli zostawiłeś/aś samochód przy Information Center, to musisz dodać jeszcze 700m po zakończeniu trasy, żeby wrócić do auta.

Druga wersja, to wejście i zejście trasą Scotts Track. Ta opcja uważana jest za “najłatwiejszą” i tę wybraliśmy.

No i trzecia możliwość, to wejście i zejście Avalanche Peak Track, aczkolwiek ze względu na strome podejście, park rangers nie polecają tej trasy do schodzenia.

Trek należy rozpocząć najpóźniej do godziny 11.00. Średnio zajmuje on około 5/6 godzin. My zrobiliśmy go w 7, ale mieliśmy parę dłuższych przystanków na latanie dronem.

Zanim wyruszysz, upewnij się w Information Center, jakie warunki pogodowe panują na trasie. Bezchmurne niebo nie zawsze oznacza dobre warunki. Dzień przed naszym trekiem, była piękna pogoda, ale wiatr przy szczycie oscylował wokół 60-70km/h, co stwarzało spore zagrożenie, ponieważ grań prowadząca na szczyt jest dosyć wąska.


Avalanche Peak – co zabrać?

* Co najmniej 2 litry wody na głowę. Nie korzystaj z wody w strumieniu, ponieważ wielu turystów niestety opróżnia swoje pęcherze na trasie (nie ma kibli na ścieżce), przez co picie tej wody nie jest najlepszym pomysłem.

* Jakaś szamka na podładowanie baterii, to zdecydowanie dobry pomysł.

* W słoneczny dzień – czapka! Chociaż ja i tak nabawiłam się mini udaru xD Plus krem z filtrem +50.

* W zimę odpowiedni ubiór plus raki i czekan.

* Buty trekowe, podłoże jest naprawdę baaaaaardzo nierówne. Oczywiście widzieliśmy na szlaku laskę w adidaskach, ale to już naprawdę trzeba mieć nie po kolei w głowie.


Wejście na Avalanche Peak – nasze przeboje

Około godziny 9-tej zostawiliśmy samochód na parkingu i ruszyliśmy w kierunku szlaku Scotts Track. Na początku szliśmy tą samą ścieżką, którą obraliśmy dzień wcześniej, idąc do wodospadu Devil’s Punch Bowl. Oczywiście, już na samym początku się zgubiliśmy, bo nie zauważyliśmy znaku o kształcie pomarańczowego trójkąta, przy którym mieliśmy skręcić w lewo, w las. Trochę łaziliśmy w te i wewte, zanim zobaczyliśmy owe oznaczenie.

Jakby co, to idąc w kierunku wodospadu przechodzi się przez most – Scotts Track zaczyna się po lewej, przed mostem.

Po 3 minutach wylądowaliśmy na głównej drodze Arthur’s Pass National Park, przez którą trzeba było przejść na drugą stronę jezdni.

Etap leśny

Początek szlaku prowadzi przez las. Właściwie od razu dostaliśmy próbkę, czego możemy się spodziewać po treku na Avalanche Peak. Ścieżka szła mocno pod górę i ostatnie co można było o niej powiedzieć, to że jest przyjemną, udeptaną dróżką pośród drzew. Korzenie rozsiane po całej długości i szerokości, głazy porozwalane tu i tam, co chwilę trzeba podnosić wysoko nogi, aby dostać się na wyższe elewacje trasy, często przy użyciu rąk.

Etap krzaczasty

Leśna część zajęła nam trochę ponad godzinę. Właściwie, jak tylko wyjdzie się z lasu i wejdzie na poziom krzaczorów, to już można podziwiać piękne widoki. Widzieliśmy nawet wodospad Devil’s Punch Bowl od góry!

Widok na Devil's Punch Bowl z Scott's Track - Avalanche Peak
Devil’s Punch Bowl – widok z trasy na Avalanche Peak

Ujawniły się nam również otaczające trasę szczyty. Wszystko fajnie, ale totalnie nie wiedzieliśmy, który to Avalanche Peak xD. Na pewno łatwiej byłoby się wspinać, gdybyśmy wiedzieli, gdzie jest nasz punkt docelowy. 😀

Ścieżka nadal krzywa i pełna kamulców, ale za to korzeni już brak. Nie żeby było łatwiej, bo za chwilę pojawił się kolejny przeciwnik, którym było słońce. Tego dnia mieliśmy żarówę, co z jednej strony zapewniało naprawdę piękne panoramy, ale z drugiej prażyliśmy się jak popcorn w mikrofali. Cała trasa (poza leśną częścią), jest odsłonięta na wszelkie czynniki atmosferyczne. Nie ma za wielu krzaków, żeby schować się chociaż na chwilę, ani wzgórz dających trochę cienia, dlatego ważne jest mieć czapkę, krem z filtrem i dużo wody. Chociaż ja na koniec dnia i tak skończyłam z opalenizną a’la na robotnika.

Etap trawiasty

Tu otaczały nas już tylko trawy, a ścieżka stawała się coraz bardziej kamienista. W końcu zlokalizowaliśmy też Avalanche Peak! Widoki z tego miejsca były już naprawdę ładne, dlatego usłyszałam od Andy’ego – wracamy? Byłam zmęczona, ale nie na tyle, żeby się poddawać. O dziwo, do tego momentu, to mi lepiej szła wspinaczka, co było nowością, bo zwykle, to ja jestem ogonem. Szybko się jednak wyjaśniło, dlaczego Andy tak spowolniał – nie zjadł śniadania! Jak tylko wsunął parę batoników z orzechami, ruszył żwawiej przed siebie, dla mnie natomiast, powoli zaczynał się czas udręki.

W ramach odpoczynku, wyciągnęliśmy drona i porobiliśmy parę filmików, które możesz zobaczyć w moim VLOGU. Przy okazji nawet udało się nam go rozbić, co zobaczysz na moim insta poniżej :D.

Etap Kamienisty

Tu rozpoczął się etap wspinaczki prawie na czworaka. Trasa usiana większymi i mniejszymi głazami, po których trzeba było włazić. Dosyć męcząca sprawa. Zaczynało mi się robić niedobrze i zmęczenie brało górę. To gdzieś na tych kamieniach, kręcono filmik na YT, który skłonił mnie do wybrania Avalanche Peak, jako punktu do odwiedzenia. Ani myślałam wyciągać drona i nakręcić taki sam, chciałam po prostu skończyć ten trek jak najszybciej.

15/20 minut od szczytu byłam gotowa już wracać. Chrzanić, przecież widoki będą takie same! Odczuwałam coraz większe mdłości i odbijało mi się jakbym wypiła duszkiem parę dużych łyków piwa. Powiedziałam nawet Andy’emu, że nie idę dalej, ale on nie dawał za wygraną. Co gorsza, gdy weszliśmy na ten rzekomy szczyt, okazało się, że on wcale szczytem nie jest! Avalanche Peak znajdował się jakieś 200 metrów dalej i trzeba było wejść na niego wąską granią. Hahaha o nie, nie, nikt mnie na to nie namówi, choćby nawet czekała tam na mnie pizza z serowymi brzegami.

Avalanche Peak view
Widoki z okolic Avalanche Peak

Usiedliśmy zatem i “podziwialiśmy” widoki. Żadne panoramy nie były mi wtedy w głowie. Po członek mi to było! Dlaczego Andy nie wybił mi tego z głowy! Myśli w głowie przeplatały się z tłumieniem koncertu beków, które wydobywały się ze mnie, jakby jutra miało nie być. Co gorsza zaczął doskwierać mi jeszcze ból głowy! Wracamy! Przynajmniej powrót będzie łatwiejszy, bo z górki!

HAHAHAHAHAHAHAHAHAHA

Powrót

O tym, że nie będzie to typowy powrót z górki, przekonałam się po minucie, jak tylko pierwszy raz usiadłam, żeby móc zejść niżej po skałach. Przysiad, upuść nogę, znajdź stabilne podłoże, przytrzymaj się ręką innej skały – i tak w kółko. Może jak skończą się skały, to będzie łatwiej.

I tak było!

Żartowałam.

Trasa może już nie schodziła stromo po głazach, ale teraz trzeba było borykać się z krzywą i wyżłobioną ścieżką, też pełną kamulców. Idealne miejsce żeby skręcić kostkę. Nie skręciłam, ale wylądowałam parę razy na tyłku.

Teraz łeb mnie już tak nawalał, jak sąsiad, który wali do drzwi innego sąsiada, w celu uciszenia imprezy w środku nocy. Etap mdłości przeszedł w fazę “będę rzygoć”. Miałam parę przerw podczas których wyglądałam, jak kot próbujący zwrócić kłaczka. Niestety nie miałam czego się pozbyć z żołądka, bo batony zjedzone na śniadanie zostały już spalone. Więc tak się napinałam bez sensu, a sąsiad wtedy walił jeszcze mocnej w te drzwi.

Gdy osiągnęliśmy etap lasu, czułam się jak flak. Szłam jak upojony trunkami człowiek, któremu podczas libacji włączył się wędrowniczek, no i zawędrował sobie w te góry. Na pewno znasz kogoś z fazą wędrowniczka!

Jak tylko dorwałam się do strumienia, to wsadziłam pod niego swój łeb. Obmyłam się w nim trochę i poczułam się odrobinę lepiej. W lesie był cień, więc idąc, czułam przyjemne ochłodzenie na skórze głowy.

Gdy doszliśmy już do asfaltowej drogi, zostałam na zatoczce i czekałam na Andiego aż pójdzie po samochód i do mnie podjedzie. Uffff koniec tej męczarni!

Nigdy, nigdy, nigdy więcej! Obiecuję wszem i wobec, że zanim się gdzieś wybiorę, to sprawdzę informacje na temat danego szlaku i zmierzę siły na zamiary.

A w nagrodę…

Od poczatku obiecaliśmy sobie, że pójdziemy na dobrą szamę po treku na Avalanche Peak. Miasteczko Arthur’s Pass nie ma wiele do zaoferowania, ale jakąś restauracje mają. Jak zobaczyłam ceny w owej knajpie, to zamówiłam tylko krem pomidorowy, za 12 dolców (wtf). Zresztą, miałam tak ściśnięty żołądek po tych mdłościach, że wiele więcej bym nie zmieściła.

Potem przyszedł czas na drugą nagrodę, czyli prysznic! Noclegownia The Sanctury oferuje prysznic na minuty. Na zewnątrz, na tyłach budynku znajduje się pomieszczenie z kabiną. Za 4 minuty gorącej wody należało zapłacić dwa dolce. To sporo czasu, oboje daliśmy radę się wykąpać w tej samej turze – oszczędność musi być, a co!

Jak działa taki prysznic? Do skrzyneczki automatu wrzuca się wyznaczoną kwotę. Odkręca się kurek z wodą i można się kąpać. Po upływie wyznaczonego czasu, zaczyna lecieć zimna woda.

Na nocleg obraliśmy tym razem Howdon Shelter Campsite w Arthur’s Pass National Park. Pięknie położony, ale pełen meszków, więc podziwianie widoków było mocno ograniczone.

Castle Hill

Kolejnego dnia skierowaliśmy się ku Christchurch. Po drodze zaliczyliśmy dwie atrakcje – Cave Stream i Castle Hill.

Cave Stream, to jaskinia, a może raczej tunel, który ma niecałe 600 metrów. Został on wyżłobiony przez przepływający przez niego strumień. Przejście jest podobno łatwe, ale trzeba się zanurzyć w zimnej wodzie, więc tym razem odpuściliśmy. Cyknęliśmy parę fotek przy jednym z wejść.

Stream Cave jakinia
Stream Cave jaskinia

Dla fanów kwiateczków, przy wejściu do jaskini w grudniu można dorwać piękne łubiny!

pole łubinowe

Potem pojechaliśmy do Castle Hill i była to ostatnia atrakcja, którą odwiedziliśmy w Arthur’s Pass National Park.

Castle Hill Rocks

Castle Hill to pozostałości kamieni wapiennych, które leżą tam sobie od dobrych 30-40 milionów lat. Jeszcze za czasów oligocenu, kiedy to tereny Nowej Zelandii znajdowały się pod wodą!

Castle Hill Rocks
Castle Hill Rocks

Dzisiaj Castle Hill, to głównie miejsce spacerów, spot wspinaczkowy oraz plan filmowy, ponieważ kręcono tutaj takie filmy Jak Władca Pierścieni i Opowieści z Narnii!

ZOBACZ MÓJ VLOG Z TEJ MORDERCZEJ WSPINACZKI! 😀

Share

1 Response

  1. 6 maja, 2021

    […] na kolorową uliczkę New Regent Street Precinct. Kupiliśmy tam gofra za 15 dolarów, chyba mnie udar słoneczny z Avalanche Peak jeszcze nie opuścił… […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *