West Coast w Nowej Zelandii, to jeden z najbardziej deszczowych i najmniej zaludnionych obszarów w tym kraju. Czy to oznacza, że nie warto tam jechać? Bynajmniej! Znajduje się tam wiele miejscówek z list ‘must’ see w Nowej Zelandii.
Nadszedł czas opuścić przytulną Wanakę (o naszej wizycie tam poczytasz w TYM poście) i ruszyć dalej w trasę. Skierowaliśmy się ku zachodniemu wybrzeżu, szerzej znanemu jako po prostu West Coast. Już sama trasa (Haast Pass) jest niezłą atrakcją, bo droga jest naprawdę pięknie położona. Po drodze mijaliśmy popularne Blue Pools, czyli błękitne wody rzeki Makarora.
Koloryt bardzo zachęca do wskoczenia do wody, ale ta jest bardzo zimna – podobno ma około 9 stopni Celsjusza. Nic dziwnego, w końcu rzeka zasilana jest H2O z topniejących lodowców. Nie powstrzymało to oczywiście niektórych przed kąpielą. Co więcej, paru młodziaków zaczęło uskuteczniać skoki do wody z zawieszonego nad Blue Pools mostu. Cała ta atrakcja zajmuje około godzinki (o ile nie planujesz pływanka), w sumie trzeba zrobić 3 km w obie strony, aby dojść i wrócić. To zdecydowanie dobry przystanek na mały spacer.
Ledwo zjechaliśmy z zachodniego końca Haast Pass, a już mieliśmy widoczki na surowe plaże zachodniego wybrzeża.
To nie jest nasz pierwszy raz na West Coast. Gdy zaczynaliśmy podróż po południowej wyspie, zdążyliśmy odwiedzić Pancake Rocks (tzw. Skały Naleśnikowe) oraz miejsce, gdzie można zobaczyć kolonię fok. W Greymouth odbiliśmy w kierunku Arthur’s Pass, więc nie mieliśmy okazji, zobaczyć co oferują tereny położone bardziej na południe.
Na West Coast zamieszkuje tylko 1% całej populacji Nowej Zelandii!
Lodowiec Franz Josef Glacier
West Coast jest domem dla dwóch ważnych lodowców – Franz Josef Glacier oraz Fox Glacier. My mieliśmy okazję zobaczyć tylko ten pierwszy, ponieważ trasa do Fox Glacier była zamknięta przez osuwiska i niebezpieczne warunki. Podobnie w sumie było ze szlakiem do punktu widokowego na lodowiec Franz Josef, ale go przynajmniej mieliśmy okazję zobaczyć. W związku z topnieniem lodowców, a za tym idącymi zmianami terenu, warto mieć oko na informacje, czy zaplanowana przez Ciebie trasa nie jest przypadkiem zamknięta. Żeby mieć najlepsze tzw. “glacier experience” najlepiej wykupić wycieczkę helikopterem w jednym z biur, które owe loty oferują. Opcje są różne, można się tylko przelecieć nad terenami lodowcowymi, może być wersja z lądowaniem i spacerem po lodowcu, czy nawet z wizytą w lodowych jaskiniach! Oczywiście tego typu rozrywki kosztują kilkaset dolarów, których my akurat na tego typu atrakcje nie chcieliśmy wydawać.
Franz Josef Glacier Walk
My postanowiliśmy wybrać trasę idącą obok doliny polodowcowej. Szlak, który miał mieć co najmniej parę kilometrów, skończył się po ledwo jednym kilometrze. Ze względu na osuwiska, które zablokowały trasę pieszą oraz topniejący lodowiec, zamknięto szlak na dobre.
Do dzisiaj można się przejść tylko do punktu widokowego na dolinę oraz kawałek jęzora lodowca. Dobre i to. Chociaż udało się nam zobaczyć ów lodowiec.
Obok stoi tabliczka pokazująca, jak daleko sięgał lodowiec ponad 100 lat temu. Podobne porównania widzieliśmy, odwiedzając największy lodowiec z Nowej Zelandii – Tasman Glacier. Obecnie lodowiec Franz Josef Glacier ma około 12 km. W przeciwieństwie do większości lodowców dzisiaj, ten nie tylko topnieje, ale i ma momenty wzrostu. Wynika to z tego, że West Coast jest regionem bardzo deszczowym. Jeżeli deszcz zamienia się w śnieg, to lodowiec przyrasta, jeżeli pozostaje wodą, to lodowiec się cofa. Wpływ na to ma również strome położenie lodowca, które sprawia, że ten jest bardziej podatny na efekty deszczowych czynników atmosferycznych. Niestety pomimo momentów wzrostu, całkowity bilans i tak jest na minus…
Lodowiec Franz Josef leży nieopodal miasteczka, które nosi taką samą nazwę. To tam zatrzymaliśmy się na nocleg. Trafiliśmy na naprawdę świetny camping o nazwie Orange Sheep Campervan Park, który miał wszystko, co vanliferom potrzeba do szczęścia. Prysznic, kuchnia, Wi-Fi oraz naprawdę ładne miejsca parkingowe otoczone zielenią wraz ze stołem piknikowym. Kosztował 15 dolców za osobę. Będąc w miejscowości Franz Josef, odwiedziliśmy tam również West Coast Life Centre, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć słynne ptaki kiwi – ale o tym napiszę osobny post.
Popularną atrakcją w tych okolicach jest również jezioro Lake Matheson, które słynie z tego, że w spokojny i bezwietrzny dzień na tafli wody odbijają się otaczające je w oddali góry. My się tam nie wybraliśmy, bo pogoda była bardzo pochmurna.
Hokitika
Kolejnym przystankiem na West Coast w Nowej Zelandii była miejscowość Hokitika. Tak jak wiele miasteczek na południowej wyspie i ta miejscowość powstała w wyniku gorączki złota. W połowie XIX wieku była to nawet jedna z największych aglomeracji na obu wyspach. Dzisiaj to spokojne miasteczko, które przyciąga turystów (a przynajmniej nas) głównie dwiema atrakcjami. Pierwsza to duży napis przy plaży ‘Hokitika’, a drugie to wąwóz Hokitika Gorge.
W drodze do napisu ‘Hokitika’ minęliśmy knajpę o wdzięcznej nazwie Fat Pipi Pizzas. Nie tylko imię było ciekawe, ale i menu – serwowali tam np. pizzę szarlotkę. Niestety nie mieliśmy okazji skosztować, bo restauracja akurat tego dnia była zamknięta…
Hokitika Gorge
Wąwóz Hokitika oddalony jest od miejscowości Hokitika o jakieś 33 kilometry. Dodatkowo, droga do tego miejsca, nie prowadzi nigdzie dalej, więc jest to mały skok w bok.
Głównym sprawcą zainteresowania tym wąwozem jest koloryt wody, który w nim płynie – taki trochę mleczno-niebieski. Znajduje się tam 2-kilometrowa ścieżka o nazwie Hokitika GorgeWalk, która zatacza kółko i prowadzi obok wąwozu oraz przez las. Przyznam szczerze, że my nie zrobiliśmy pełnej trasy. Przeszliśmy się mostem wiszącym nad rzeką Hokitika, weszliśmy jeszcze na skały przy wodzie i na tym zakończyliśmy zwiedzanie.
Hokitika Gorge nie zrobiło na nas za dużego wrażenia. Być może to przez to, że odwiedziliśmy to miejsce, jako jedno z ostatnich podczas naszej podróży po Nowej Zelandii. Po zobaczeniu tylu wspaniałych lokalizacji, Hokitika Gorge nie wydawała się jakoś specjalnie ujmująca. Oddać oczywiście trzeba, że miejsce samo w sobie jest bardzo ładne, ale intensywnie niebieskich wód w Nowej Zelandii się już naoglądaliśmy gdzieś indziej…
Na tym prawie zakończyliśmy zwiedzanie południowej wyspy Nowej Zelandii. Ponownie przejechaliśmy, przez Arthur Pass, gdzie nasz samochód mocno się zagotował i odmówił współpracy. Para parę razy buchała spod maski, ale ostatecznie udało się nam dojechać do Hanmer Springs, gdzie odwiedziliśmy Hanmer Springs Pools (swoją drogą bardzo polecam, mają super zjeżdżalnie i gorące źródełka!).
A potem ruszyliśmy promem na północną wyspę….
O tym jak wygląda przeprawa promem między wyspami w Nowej Zelalandii poczytasz TUTAJ!